Zimę mamy w tym roku, jak się patrzy. Mroźną, śnieżną, momentami rozjaśnioną promieniami słońca. Dzisiaj śnieg sypie od samego rana, zaściełając  grubymi płatkami ulice. Stoję na przystanku, przyglądając się, jak zgrabnie odśnieżane są jezdnie. Autobusy, jadące ostrożnie, bo jest bardzo ślisko, docierają na przystanki tylko z kilkuminutowym opóźnieniem. 

Dzisiaj drogowcy kolejny raz dali się zaskoczyć, komunikacja stanęła w nieprzebytych korkach, miasto zalały mentalne przekleństwa tysięcy kierowców i pasażerów… Kiedy po czterdziestu minutach autobus, którym wracałam do domu, a na który czekałam prawie godzinę, przejechał półtora przystanku, ja, zazwyczaj łagodna i spokojna, wymusiłam na kierowcy, żeby mnie wypuścił przed skrzyżowaniem, bo jeszcze pięć minut i dostanę ataku prawdziwego szału!

Wyskoczyłam w zaspę po kolana i ruszyłam z centrum miasta pieszo. Gdy zerknęłam przez ramię, zauważyłam rozbawiona, że przykład ze mnie wzięło jeszcze paru zirytowanych pasażerów. Szło mi się całkiem nieźle, mimo sypiącego gęsto śniegu i około pięciostopniowego mrozu. Najgorszy był ostry wiatr, wciskający się w najmniejsze szczelinki garderoby, rozwiewający długie poły płaszcza i wściekle gryzący każdy skrawek nieosłoniętej skóry… Całe szczęście, że miałam długie, wygodne kozaki, więc tylko od kolan w górę zmarzły mi nogi; zmarzły to mało powiedziane, zanim dobrnęłam do domu, a zajęło mi to ponad godzinę, uda zamieniły mi się w dwa zdrętwiałe sople. Lecz najgorzej, jak zwykle w takich okolicznościach, ucierpiał nos, każdy pijak mógł mi zazdrościć tego wysyconego ciemnoczerwonego koloru. Ale i tak byłam dumna z siebie, dotarłam na swoje osiedle szybciej, niż dojechał autobus, z którego wysiadłam.

Po powrocie zaparzyłam sobie mocną herbatę z rumem, delektowałam się nią, pijąc prawie wrzątek, łyczek po łyczku, tajałam powoli, czując jak krew znowu krąży mi normalnie w żyłach… I uśmiechałam się sama do siebie, bo ja lubię zimę, taką prawdziwą właśnie, że śniegiem, roziskrzonym słońcem w dzień i mrozem, nie za wysokim, tak do minus 15 stopni maksimum nocą.
Bo kto normalny lubi chlapę, śnieg z deszczem i błoto?

Oszronione smutki…

Kosmate płatki śniegu policzki łaskoczą,
Białą, zwiewną koronką zasłaniają oczy,
Do światła latarni jak ćmy przyfruwają
Wszystkie barwy i dźwięki puchem otulają.

Mróz srebrem już okna zdążył pomalować,
Leśny strumyk skryła pokrywa lodowa,
Wiatr północny szalejąc, nawet myśli mrozi,
Wznieca nawałnice, w kominach zawodzi…

O zimie marzyłam, ale nie o takiej,
Co ery lodowcowej jest złowróżbnym znakiem,
Chciałam powietrza rozbłysków pełnego,
Skrzenia śniegu, smugą słońca muśniętego.

Marzenia, jak pstre piórka, z wichrem uleciały,
Ziemia drzemie trwożnie pod przykryciem białym,
Zanim wzbudzi ponowną na lepsze nadzieję,
Oszronione smutki nad ogniem ogrzeję…

Jolanta Maria Dzienis
Redakcja Podlaskiego Seniora Białystok