Nazywała się Aleksandra. Olesia to zdrobnienie jej imienia, które przylgnęło do niej na zawsze. Była matką mojego ojca, moją babcią, z którą nierozerwalnie łączą się wspomnienia całego dzieciństwa i nie tylko. Drobna, lekko przygarbiona, niewysoka postać, drepcząca dróżeczką do furtki, dzielącej  ogrodzenie pomiędzy podwórkami dziadków i rodziców. Taką ją zapamiętałam.

W domu babci Olesi pachniało specyficznie ziołami, które zbierała w lesie, w polu, na miedzy – wszędzie tam, gdzie rosły naturalnie. Znosiła je, suszyła, czasem wiązała w małe pęczki i stosowała później na różne przypadłości zdrowotne, jakie się przytrafiały w rodzinie i sąsiedztwie. To u niej poznałam też… herbatę! Na wsi ówcześnie nie pijało się tego naparu, ale babcia miała dwóch braci mieszkających w stolicy, z których jeden stanowczo życzył sobie pijać właśnie herbatę „Ulung” (i stąd to do dziś pamiętam tę nazwę). To dlatego herbata zawsze gościła w jej kredensie, właśnie „dla warszawiaków”.

Dom ten był w ogóle magiczny, bo posiadał strych z nieprzebraną ilością tajemnic. Wchodziło się nań po drabinie, ale już jako kilkulatka potrafiłam się tam wdrapać. Nie sama zresztą, ale z rodzeństwem. Ciekawiła nas zwłaszcza zawartość dużego kufra z ciężkim wiekiem, które wprawdzie trudno było nam podnieść, ale jakoś się wreszcie udawało. Warto było, bo gromadził rozmaite skarby: od ścinków materiałów i kłębków kolorowej wełny, poprzez niekompletne stare czasopisma i książki, aż do pachnących „zimowych” jabłek, dojrzewających w zamknięciu. W kuferku za każdym razem naszą uwagę pochłaniało coś innego. Raz znaleziony tam kopiowy ołówek (kto jeszcze takie pamięta?), który śliniło się przed użyciem, a potem… nosiło fioletowe usta. Innym razem fascynowało nas przebieranie się w „amerykańskie” ubrania, bo do dziadków czasem przychodziły paczki zza oceanu. Część garderoby wydawała się ówczesnym na tyle dziwaczna, że budziła śmiech i nadawać się mogła jedynie do zabaw dziecięcych.

Znamienne było to, że babcia Olesia pozwalała wnukom prawie na wszystko. Gdy któreś z nas coś zbroiło, lepiej było udać się najpierw do babci, a ona później odprowadzała takiego „winowajcę” do rodziców, z odpowiednim wytłumaczeniem, usprawiedliwieniem i obroną wnuka czy wnuczki. Zwykle skutecznie wypełniała rolę mediatora.
[…]
Babcia Olesia –
tak się o Niej mówiło
– była moją… siłą!
obrończynią
i dobrodziejem
przy niej całe dzieciństwo
i ukradkiem otrzymany cukierek
i zatajenie przed całym światem
drobnych dziecięcych przewinień
[…]

Babcia była dobrą kucharką, chwaloną w całej wsi. Jeżeli już zapowiadała się „gościna u Olesi”, to ho ho! – pewne było, że jeszcze długo potem echo przyniesie ze wsi wiele pochwał. Nawet od tych najbardziej wybrednych. Bo i gotować umiała, i serdecznie ugościć potrafiła, a zwłaszcza – co naówczas było w wielkiej cenie – niczego nie skąpiła. Jadło jej kuchni było obfite, smaczne i „bogate”. Sama pamiętam do dziś tamte smaki: babcine racuszki z gotowanych ziemniaków, swojskie makarony, ręcznie robione łazanki, ale też pyszne strucle z makiem lub marmoladą, albo karnawałowe pączki czy chrusty.

Hojność to jej cecha, której nie sposób zapomnieć. Swoje pierwsze w życiu dżinsy kupione w Pewexie w czasie studiów zawdzięczam jej dolarom, przemyconych w liście od dalekiej rodziny „z Ameryki”. Zresztą nie tylko ja korzystałam z takiej łaskawości.

Bardzo lubiła często kupować sobie nowe rzeczy, by wkrótce… odstąpić je za pół ceny naszej mamie, gdy jej się to  spodobało. Mama rzadko mogła gdziekolwiek pojechać – a to z braku pieniędzy, a jeszcze bardziej dlatego, że nie miała z kim zostawić nas, dzieci. Dlatego korzystała z handlowych upodobań babci Olesi. A ta nigdy nie dbała o rzeczy materialne. Żyła dniem dzisiejszym. Choć skrzętna i pracowita jak mrówka, ciągle będąca w ruchu, nie dorobiła się majątku ani nie pozostawiła zasobnego domu. Ale bardzo lubiła ładnie się ubrać. Nie wiadomo skąd posiadała trochę „wielkopańskie” maniery. Latem do kościoła zakładała jaśniutkie, koronkowe, ozdobne rękawiczki, co było absolutnym ewenementem wśród wiejskiego ludu wczesnych lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia.

Pod wieloma względami była inna od wiejskich kobiet w jej wieku. Nie lubiła ploteczek i siedzenia na ławeczce pod płotem. Wolała w tym czasie zrobić przegląd swego podwórka – tu podwiązać chylący się krzaczek malin, podeprzeć nadłamany konar jabłonki, tam pozbierać świeżo spadłe patyki, to znów zarzucić na plecy pół woreczka ściętej pokrzywy i zanieść świeży pokarm dla świnek. Siedzącą można ją było zobaczyć chyba zimą. Przychodziła do nas często, bo mieszkaliśmy w bezpośrednim sąsiedztwie. Pomagała mamie w praniu ręcznym w balii na tarze, w pieczeniu chleba, no i w pilnowaniu nas, swoich wnucząt. Ale w wolnej chwili przytulała plecy do pieca, bo lubiła się wygrzewać. Wówczas opowiadała różne historie z przeszłości, a my wciąż prosiliśmy o jeszcze. Lubiliśmy zwłaszcza jej opowieści o wojnie – tak przejmująco mówiła o „biednych Żydkach”! Aż chciało nam się płakać…

Nauczyła wnuczęta zatrzymywać uwagę na tym, czego na wsi powszechnie się nie dostrzega: jak miło grzeje słoneczko, jak pięknie śpiewają ptaszki, jak opatrzyć zranioną łapkę kotka, gdzie rosną i jaką mają nazwę nieznane nam rośliny, a nawet – jakie mają doraźne działanie. Pamiętam jak przykładała na nasze dziecięce zadrapania i rany na przykład babkę czy inne świeże ziele. To z nią chodziłam zbierać zioła i tam je poznawałam. Po prostu – bezwiednie uczyła nas ciekawości świata i wrażliwości na otaczające zjawiska.

Ale przede wszystkim zaraziła wszystkie swoje wnuki zamiłowaniem do grzybobrania. To ona pokazała nam pierwsze lasy i pierwsze grzyby – ich wygląd, nazwę, gdzie najczęściej rosną. Wyprawy z nią do lasu to była wielka przyjemność i przygoda. Czasem zapuszczaliśmy się naprawdę daleko. Ot, choćby po rzadko spotykane u nas rydze czy późnojesienne zielonki. Aż się mama czasem denerwowała i czyniła wymówki, gdy wracaliśmy zmoknięci i prawie bez zbiorów. A ja uwielbiałam tę deszczową włóczęgę po lesie z babcią, nawet gdy znalezienie prawdziwka wciąż było tylko nadzieją.

Kiedy wyjechałam na studia, nasze kontakty się rozluźniły. Spotykałam się z nią jednak zawsze, kiedy przyjeżdżałam do domu, do rodziców. Nie trwało to już zbyt długo. Zmarła miesiąc po swoim najstarszym synu, a moim nieodżałowanej pamięci ojcu, który zginął tragicznie. Na wsi mówiono, że „poszła za synem”. To już niebawem trzydzieści pięć lat…

Długo mogłabym snuć tę opowieść o mojej troszkę ekstrawaganckiej, tak niepodobnej do innych wiejskich kobiet babci Olesi. A wspomnienie to piszę z potrzeby serca, w związku ze zbliżającym się Dniem Babci, którego jeszcze nie obchodzono wtedy, gdy żyła. Ale przecież żyje nadal w naszej wdzięcznej pamięci. Bo my – wnuki, teraz sami już w wieku babcinym –  z biegiem lat coraz bardziej doceniamy jej inność, jak i tę jej względem nas miłość.

 

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok