Czerwcowe świętowanie w wiejskiej tradycji katolickiej sprzed pół wieku to coś, co wyjątkowo mocno utrwaliło się w mojej pamięci. W tym okresie obchodzono wiele świąt kościelnych, pracy w polu i na łące też było w bród. Czerwiec kojarzy mi się też z  mnogością… zapachów!

Zielone Świątki, Uroczystość Trójcy Świętej i Boże Ciało wraz z Oktawą, to tak zwane święta ruchome, zależne od daty Wielkanocy. Pomimo, że w tym roku obchodziliśmy je w maju, to najczęściej jednak odbywają się w czerwcu. I właśnie takie czerwce pamiętam z dzieciństwa.

Świętowanie czerwcowe w mojej wsi zaczynało się już w jakimś sensie pod kapliczką po ostatnim nabożeństwie majowym. Była to „demokratyczna” narada dorosłych dotycząca tego, czy następnego dnia znów będzie zbiórka w tym samym miejscu, aby zainicjować nabożeństwo czerwcowe. Rezultat bywał różny. O ile majowe odprawiało się bezspornie każdego roku, o tyle modlitwy czerwcowe miały trochę niższe uważanie. Nawet jeśli się odbywały, to zbierało się na nie znacznie mniej ludzi. Decydowały o tym jakieś „dorosłe” argumenty, ale najprawdopodobniej główną przyczyną było spiętrzenie prac rolnych w tym okresie.

Sianokosy. Rozmarzyłam się… Dość wcześnie pomagaliśmy rodzicom przy zbiorze traw, a łąki mieliśmy sporo. Pamiętam spocone, pochylone plecy ojca, zamachującego szeroki łuk kosą, i te równe pokosy bujnej trawy, kładące się za nim. A my zaraz – tuż, tuż, roztrząsający  ręcznie je tak, aby została rozrzucona jak najcieńszą warstwą. Praca nie była lekka, ale ta czynność należała do dzieci. No i ten zapach! Miodne kwiaty i zioła w części łąki rosnącej na bardziej suchym podłożu, woń dzikiej mięty i tataraku na obszarze nieco podmokłym. Czuję tamte zapachy, jakby się to działo tutaj i teraz. Nazajutrz przewracanie trawy na drugą stronę. Od kurczowego a niewprawnego trzymania grabi prawie zawsze schodził naskórek z dłoni, aż do krwi. Następnego dnia mogło być tylko gorzej, bo od nowa trzeba było je chwytać w ten sam sposób. Wtedy schnące siano należało zwałować, a następnie – ustawiać w kopy. Kopienie siana należało do rodziców, bo używało się do tego wideł. W kolejnym dniu znów się je rozrzucało, przewracało, a wszystko z udziałem dzieci w wieku szkolnym. Jeśli była słoneczna pogoda i siano dobrze schło, trzeciego dnia po południu znów zgrabiało się je do „zwałka”, a tata załatwiał wóz drabiniasty i przy pomocy dziadka lub sąsiada – zabierali pachnące na furmankę i zawozili do stodoły. W stodole też dzieci miały co robić, bo to one udeptywały siano wrzucane do sąsieka. Takich rund było wiele, bo gdy jedno się zwoziło, wtedy inne suszyło, a kolejne dopiero było ścinane. W przeciwieństwie do zboża – trawę u nas zawsze tata ścinał kosą. Sianokosy to też jedyna praca w gospodarstwie, do której nas w pełni angażowano. Zbiór traw miał jednak w sobie coś „słodkiego”: piękno natury w postaci łąkowego kwiecia, słońce, ciepło, lekki ubiór, perspektywa wakacji, no i te zapachy!

Jakoś mniej więcej w tym samym czasie odbywały się w kościele msze w intencji poświęcenia pól, to znaczy o błogosławieństwo dla plonów. Każda wioska w parafii miała „swoją” mszę w innym dniu. Mama opowiadała, że wcześniej ksiądz przyjeżdżał do wsi, stroiło się ołtarzyk, a po nabożeństwie chodziło się procesyjnie po pobliskich polnych dróżkach. Niebawem władze komunistyczne wprowadziły zakaz praktykowania tego religijnego obrzędu. Później, po latach (domyślam się, że po pamiętnym 1989 roku), kilka razy dane mi było widzieć taką celebrę. Na pewno jednoczącą wieś i mieszkańców.

Pierwszym znanym i zapamiętanym świętem okresu późnowiosennego były Zielone Świątki. Niewiele wspomnień związanych z tą uroczystością przechowała moja pamięć. Poza nazwą oraz  robieniem porządków w domach i obejściach, na czoło wybija się widok pięknie wymiecionych dróżek na podwórku babci Olesi, która zawsze je na tę okoliczność wysypywała drobno pociętymi łodygami tataraku. I znów skojarzenie charakterystycznego, mocnego zapachu… Zielone Świątki trwały dwa dni i wtedy rolnicy nie pracowali, ale jako dzieci nie odczuwaliśmy tego, bo w poniedziałek tata szedł do pracy, a my do szkoły. Tyle, że nie w obowiązujących fartuszkach, a wyjątkowo – w odświętnych ubrankach.

Zawsze w tydzień po Zielonych Świątkach był nasz największy odpust parafialny Świętej Trójcy. Szykowaliśmy się na przyjęcie gości. Było mnóstwo pracy, a my już wcześniej pomagaliśmy mamie w tych przygotowaniach. Rzeczywista istota odpustu majaczyła w dalszym planie, a najważniejsze było to, by jak najlepiej ugościć przyjezdnych. O wszystkich barwach odpustów pisałam przed rokiem w artykule „Dawnych odpustów czar”.

W najbliższy czwartek po odpuście świętowaliśmy Boże Ciało. Powszechnie mówiło się o tym święcie: „obchody”. Uroczystość kojarzyła się wtedy z długo trwającą procesją po uliczkach wsi parafialnej, czyli w rzeczywistości – obchodzeniem. Pytał na przykład sąsiad sąsiada, czy ten „idzie na obchody”? Do procesji wyruszały delegacje wsi, z których każda niosła swoją chorągiew, a małe dziewczynki sypały kwiatki, niosły różaniec i poduszeczki z jakimiś precjozami. Na dziecięce nogi była to długa trasa. Wprawdzie z zaciekawieniem wypatrywało się kolejnego ołtarzyka, by napatrzeć się na niecodzienne widoki i porównywać, który był najładniejszy, ale… z ulgą dochodziło się do ostatniego. Przy każdym należało ułamać brzozową gałązkę, bo brzózki stanowiły chyba obowiązkowy element dekoracji każdego ołtarzyka. Przyniesione do domu wtykało się za poświęcony obraz na ścianie, a służyć miały przeciwko burzom, piorunom, gradobiciom. Po obchodach wszyscy byliśmy bardzo zmęczeni, często spragnieni i głodni. Po krótkim odpoczynku dzieciarnia już biegła na wieś, aby wymieniać się spostrzeżeniami.

Tuż po tym zaczynało się Oktawę Bożego Ciała. W dzień sianokosy, po południu – do kościoła na nieszpory z procesją. Tak postępował wtedy pobożny lud podlaskiej wsi. Wyjątkiem usprawiedliwiającym nieobecność w kościele była groźba nadchodzącej burzy, bo siano zmoknięte było pozbawione połowy wartości, za to wymagało podwójnego wkładu pracy. Księża to tolerowali, a nawet pozwalali na pracę w polu w niedzielę po mszy, jeśli pogoda zagrażała plonom. My jako dzieci też nie chodziliśmy codziennie, bo do kościoła trzeba było przemierzyć trzy kilometry, a w niektóre dni mieliśmy dużo lekcji w szkole. Ale uwielbiałam śpiewanie nieszporów. Taki kojący, lekko senny, ale jednocześnie podniosły śpiew – wyjątkowo zapadł w moje dziecięce serce. Może dlatego, że towarzyszyła temu intensywna woń kadzideł? Jak pisałam, wszystkie zapachy dzieciństwa wspominam z niezwykłym sentymentem.

W tym czasie w domach lub na podwórkach, w wolnych chwilach plotło się wianki do poświęcenia. Przygotowywała je każda młodsza i starsza gospodyni. Dzieci znały rośliny, z których się wianki wiło, toteż i do naszego obowiązku należało ich nazbieranie i przyniesienie matkom. Potem dziewczynki, jako nastolatki, pomagały też w ich pleceniu. Robiliśmy je z mięty, rumianku, rdestu, żółto kwitnącego rozchodnika, białego orzeszku i czerwonej koniczyny, chabrów, kwiatu lipy, macierzanki oraz innych jeszcze ziół i kwiatów dziko rosnących. Dobrze wiedzieliśmy, gdzie te zioła rosną i gdzie można je odszukać, sami bowiem wypatrywaliśmy i zapamiętywali te miejsca, aby w stosownej porze móc zerwać potrzebne ziele. Wianuszki wiązało się na wstążce i  zanosiło do kościoła do poświęcenia. Pamiętam czas, gdy zanoszenie wianków do poświęcenia należało już do naszych obowiązków. Chodziłyśmy z innymi dziewczynami, każda ze swoją wiązką. Dość naturalnym odruchem była chęć wymachiwania nimi. Zdarzało się, że się któreś rozsypały, bo wstążka nie wytrzymała tego wirowania i potrząsania. Był to swoisty dramat, wszystkie wtedy pomagałyśmy nieszczęsnej koleżance w zbieraniu, poprawianiu, łączeniu i maskowaniu niedoskonałości. Bywało, że trzeba było wyrzucić się jeden czy dwa wianki, których nie udało się uratować. Wianki święcono na zakończenie Oktawy Bożego Ciała. Potem schły w domu, zawieszone u pułapu, przy okiennej futrynie lub obok religijnego obrazka. Używało się ich głównie do okadzania w chorobach. Zapamiętałam, że miały być skuteczne np. „od zawiania”, a głównie dla dzieci – „od przestrachu”. Stosowano je również przy chorobach zwierząt. Widziałam ten „zabieg”, a nawet sama niejednokrotnie mu podlegałam. Kadzenie polegało na tym, że kładło się na metalowej szufelce drobne rozżarzone węgielki, a na nie wrzucano pokruszone ziele z wianków. Dorośli wiedzieli, które do czego służy i jaką przypadłość leczy. Obchodzono chorego i okadzano pachnącym dymem. Musiało to być przynajmniej w części skuteczne, skoro czynność tę praktykowano przez całe lata.

Jeszcze jedno święto, a właściwie – święty, kojarzy mi się z dawnymi beztroskimi czerwcami. To Jan Chrzciciel. Zapamiętałam dobrze, jak przestrzegano dzieci, aby nie wchodziły do wody kąpać się przed świętym Janem. Powiadano: „póki Jan Chrzciciel nie ochrzci wody”, nie wolno do niej wchodzić! Bardzo wierzyliśmy w tę przepowiednię i podchodziliśmy do przestróg z należytą bojaźnią. Tylko najbardziej nieposłuszni chłopcy czasami naruszyli tę zasadę, gdy to w jakimś stawie zamoczyli się, o czym później szeroko rozpowiadano i ze zgrozą komentowano.

Wianki oznaczały, że już zbliża się lato i czas wakacji. A w perspektywie i laba, i żniwa. Jak to na wsi – świętowanie oraz odpoczynek zawsze przeplatały się z ciężką pracą.

(zdjęcia: Teresa Pogorzelska i pixabay)

 

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok