_
Góry Wysokie

Napisałem „Góry Wysokie”, choć dopiero niedawno te Góry mi się w głowie ułożyły. Przedtem dom, włości i rodzinę Małkiewiczów obejmowało hasło „Dwikozy”. Może dlatego, że pan Seweryn z Dwikóz się wywodził, a może dla całkiem czego innego – nie wiem, ale tak było. Moje pierwsze wspomnienie spod tego hasła zlokalizowane jest w szczytowym pokoju na górce. Siedzę na nocniku w mrocznym pokoju oświetlonym jedną lampą naftową i dopominam się jasności, na co Zosia – to co, może ci wstawić świeczkę do nocnika? I pewnie z tego samego pobytu pochodzi wspomnienie, które opowiadała Zosia, a które tak streszczę: Wojtuś podsłuchał rozmowę o różnych gatunkach owoców, po czym zażądał, aby dać mu gatunek. Może jabłko – nie! Może gruszkę – nie! Wył, tupał i żądał gatunku.

W czasie następnego pobytu byłem już na tyle podrośnięty, że przy świętej niedzieli szedłem z rodzicami – w trepkach i krótkich spodenkach – do Kościoła w Górach. Szło się wąwozem, w którym nie było drogi jezdnej tylko wąska ścieżka. W zboczu wąwozu była niebywale głęboka, kamienna studnia, do której zaglądałem z niejakim lękiem przezwyciężanym ogromną ciekawością. W drodze powrotnej pobrałem pewnego razu z którejś piaskownicy piasek o charakterystycznej barwie i granulacji, jakiego nie było w „naszej” piaskownicy. Bajerowałem potem Jacka, z którym prowadziliśmy jakieś poważne prace budowlane, że jak to to postoi tydzień na słońcu, to będzie do murowania lepsze niż cement. Te nasze prace budowlane były małpowaniem działań Jaśka, który z Tadkiem Wernerem budowali tamę na Opatówce. Jak pogonił ich właściciel łąki na drugim brzegu – któremu to niewielkie spiętrzenie wody przeszkadzało – przenieśli prace inżynierskie na kanałek, prowadzący wodę od ruin młyna do rzeki. Z tej tamy na kanałku zapamiętałem zamontowane centralnie stare drzwiczki od pieca, służące do spuszczania wody.

Nie wiem, czy już wówczas uświadamiałem sobie wielki szacunek, przyjaźń i zaufanie, jakim darzyli się wzajemnie moi rodzice z Ireną i Sewerynem, czy uświadomienie to przyszło później. Nie mniej to z tej zażyłości wynikł fakt, że na któreś z kolejnych wakacji Mama – która prowadziła praktyki terenowe gdzieś w sandomierskim – podrzuciła mnie Małkiewiczom jak kukułcze jajo. Piszę „kukułcze jajo”, jako że nie byłem pacholęciem mało kłopotliwym. Pan Seweryn zachodził w głowę, dlaczego stojąca na skrajnym stanowisku krowa obcięła nagle mleko. Zachodził dopóty, dopóki nie zauważył, jak spragniony Wojtuś podsadza głowę pod krowę i strzyka sobie mleko prosto do dzioba. Ale to, to jeszcze małe piwo. Wojtusiowi dało się wytłumaczyć i do dziś pamięta, że krowę – jak się już zacznie – to trzeba wydoić do końca. Gorzej było z zamiłowaniami mechanizacyjnymi. W stodole stała szerokomłotka, czyli prymitywna młocarnia – drewniana skrzynia a w niej klepisko i bęben młócący. Napędzało się to ustrojstwo kieratem stojącym przed stodołą. Leżący na ziemi wał przegubowy kręcił umocowanym z boku skrzyni dużym kołem zębatym, a ono z kolei obracało małym kółkiem osadzonym na bębnie młócącym. Obracający się bęben tak fajnie mruczał. Im szybciej, tym fajniej. Obracaliśmy z Jacusiem dużym kołem i cieszyliśmy się tym mruczeniem. Jacuś był  bardziej doświadczony albo ostrożniejszy – łapał koło za szprychy. Ja chciałem być skuteczniejszy – łapałem za obwód. Mruczenie było coraz efektowniejsze. Efektowny też był widok wkręconych między tryby paluchów – biegłem do domu z dwoma krwawiącymi farfoclami .Nie pamiętam, jak się znalazłem w sandomierskim szpitalu, zaś dalszy ciąg zdarzeń znam z opowiadań Taty: ordynator chirurgii  obejrzał tę marmoladę i zaordynował amputację. Młody stażysta zaoponował – jak można okaleczyć dzieciaka! Jakżeś taki mądry to sobie ceruj – odrzekł ordynator i sobie poszedł. Młody pocerował i paluchy – trochę koślawe – mam do dziś. Tata chodził potem po Ministerstwie Zdrowia, aby usatysfakcjonowano młodego, ale czy coś z tego wyszło – nie pamiętam. Pamiętam natomiast swoje wyjście ze szpitala. Mama zakończyła praktyki i wracała do Warszawy uniwersyteckim „Lublinem” załadowanym sprzętem. Zajechali po mnie do szpitala. Był upał i Wojtusiowi chciało się pić. Biednemu kalece zafundowano rarytas niesamowity -butelkę oranżady.  Ciesząc się rzadko smakowanym smakołykiem, co i raz otwierałem i zamykałem kapsel żeby łyknąć łyka. A że robiłem to jedną ręką, za którymś razem stłukłem butelkę i poharatałem sobie drugą rękę. Cofnęliśmy się do ambulatorium, gdzie mnie opatrzono. W „Lublinku” sadowiłem się koło pana Porczyka dumnie manewrując dwoma „laleczkami”.

Naprzeciw schodów wejściowych, po drugiej stronie murowanej bramy stał szczytem do drogi kurnik. Rzadko tam bywałem, bo pani Irena nie lubiła jak się kury niepokoi i raz i drugi mnie stamtąd pogoniła. Ale tym razem zawezwała mnie do pomocy. Wyjeżdżała do Warszawy i potrzebowała pieniędzy na drogę. Miałem więc zawieźć do sklepu GS-u w Górach jajka na sprzedanie. Pakowaliśmy je do dużej drewnianej skrzyni mieszczącej dwa stosy wytłaczanek. Jeden stosik ułożyliśmy pod sam dekiel, drugi tylko do połowy. Łapię skrzynkę i chcę dygać ją na wóz. Pani Irena pac mnie po łapach – a gdzie ci tak pilno? Otworzyła skrzynię, wypchała pustacie starymi kufajkami. No, teraz możesz jechać – zakomenderowała. Gniada już była zaprzężona. Wstawiłem skrzynię na żelaźniak, hyc – na furmańskie siedzenie i wio – pojechali. Żeby było szybciej – wąwozem który zaczynał się koło czworaków albo gdzieś nieopodal. Droga wąska, kręta i pod górę więc kobyłka człap, człap a Wojtuś się zamyślił o niebieskich migdałach. Jechałem pojedynkiem przy dyszlu, więc przodek wybierał sobie drogę jak chciał. W pewnym momencie zamiast koleiny wybrał ścieżkę wznoszącą się na grapę. Chwila – moment a skrzynka efektownym łukiem pofrunęła na przeciwległy stok wąwozu, wóz się rozsypał a ja wylądowałem na trawie. Lekko zdezorientowana kobyłka stanęła, a mnie na przemian robi się to zimno, to gorąco – JAJA!!! Jak najprędzej do domu, to chociaż jajecznicy się nasmaży! Ale wąwóz tak wąski, że zawrócić się nie da. Poskładałem wóz i patrzę – ze skrzynki jakoś nic nie cieknie. Może coś się uratuje – pomyślałem i pojechałem do sklepu. Uprzedzony o zdarzeniu sklepowy starannie przeglądał wytłaczankę po wytłaczance. Zero strat! A co by było gdyby nie kufajki?

Pieniądze przywiozłem, ale wyjazd stanął pod znakiem zapytania. Dotyczył chyba jakiejś medycyny, bo był umówiony na konkretny dzień. A tu dziewczyna z Galicji, do pomocy pani Irenie zatrudniona, gwałtem musi do domu – zastrzel – a musi. Pan Seweryn do obiadu w młynie, po obiedzie w polu – to kto ten obiad dla całkiem licznej gromadki zrobi, kto krowy wydoi? Postanowiłem się popisać – JA -zadeklarowałem. A Małkiewicze to kupili. Z obiadami poradziłem sobie hurtem. W jednym kociołku nastawiłem mleka na zsiadłe – chłodziło się potem w piwnicy naprzeciw bramy. W drugim nagotowałem swojej ulubionej kaszy gryczanej i jeszcze w jakimś saganku nasmażyłem skwarek. Gryczana ze skwarkami i zsiadłym mlekiem – królewski obiad. Jeden, drugi, trzeci, czwarty – jak oni się cieszyli, że mama wróciła.

Dojenie było trzy razy dziennie. Trzy krówki pasły się na łańcuchach w czereśniach nad piwnicami. Obiadową porą wziąłem dwa 10-cio czy 12-to litrowe cynkowane wiadra i poszedłem doić. Trzeba było naciągnąć krową łańcuch, wpasować się ze stołeczkiem i wiadrem pod krowę i działać. Od dwóch krówek nadoiłem wiadro mleka, odstawiłem pod czereśnię i zabieram się za trzecią – artystkę. Wpasowałem się ze stołeczkiem i wiadrem, strzyknąłem kilka razy do wiadra i na palce i wyprostowałem na chwilę plecy. A krówka przestąpiła za wiadro, pacnęła weń razy kilka i sobie poszła. Zaniosłem do domu utarg – wiadro mleka i malowniczy szpinak ze śmietaną.

Przed domem w Górach Wysokich stoją od lewej: Helena Więckowska, Irena Małkiewicz, Ania Więckowska, Seweryn Małkiewicz i Michał Więckowski

Było nas wtedy dużo. Oprócz piątki Małkiewiczątek i mnie, dwaj koledzy z Łodzi. Czy Jackowi, czy Markowi – tego już nie skleję. Starsza pani z tejże Łodzi (chyba któryś z chłopców mieszkał u niej na stancji) z wnuczką w wieku poborowym, na którą wszyscyśmy chłopcy patrzyli cielęcym wzrokiem. Lenka czy Iza podobno nawet widziała, jak koło zagrody z warchlakami któryś z łodziaków z wnuczką się całował – zarobiła za to u babci zaostrzony rygor spacerów. Jak pan Seweryn zagospodarowywał tę czeredę, aby nie snuła się bezpożytecznie, tego w szczegółach nie wspomnę, poza jednym. Kawałek w stronę Kichar, między rzeką a drogą rosło ze dwa hektary pszenicy. Pięknej – niezbyt wysokiej, grube źdźbła jedno przy drugim, lekko pochylone w stronę domu, a na każdym gruby, ciężki kłos. Na tej pszenicy miał być testowany najnowszy nabytek mechanizacyjny czyli kosiarka z przyrządem żniwnym. Do zwykłej, konnej kosiarki fabryka dodawała drugie siodełko nad prawym kołem oraz blaszaną drabinkę zaczepianą za listwą tnącą. Jeden żniwiarz siedział na głównym siedzeniu i prowadził konie, a drugi z drugiego siedzenia, kijem czy grabiami, układał ścinane zboże na uniesionej drabince. Jak się odpuściło  pedał, drabinka opadała i snopki zostawały na ściernisku. Jeszcze tylko je związać i ustawić w dziesiątki. W porównaniu z klasyczną żniwiarką opisana mechanizacja miała dwie wady. Po pierwsze, wymagała nie jednego a dwóch operatorów. Po drugie, nie układała garści za kołami maszyny lecz zostawiała je blisko nieskoszonego łanu. Tak więc należało je szybko zebrać, aby kosiarka mogła przejechać po raz kolejny. Jak przykra była to niedogodność, przekonać mieliśmy się w poniedziałek, bo na poniedziałek właśnie zaplanowano żniwa. Jednakowoż w niedzielę Jacek zorganizował zrzutkę i korzystając z uprzejmości Jana Smalery nabył w barze w Dwikozach dwie flaszki pomarańczówki. Z domu została wyniesiona zawinięta w gazetę garść soli, z piwnicy berecik pomidorów i w stodole po capstrzyku odbyła się biesiada. Nie wypiliśmy obydwu flaszek, bo pół jednej, lojalnie, zostawiliśmy dla Jana. Jednakże jest niezwykle mało prawdopodobne, by pan Seweryn wchodząc rano z pobudką do stodoły nie wdepnął w pomidorowo-pomarańczowe pawie. Ale nie napomknął o tym ani słowem. Tylko elegancko – chłopcy, czas wstawać, śniadanie, pszeniczka czeka. Nie pamiętam, czy nam to śniadanie smakowało. Na pewno smakował nam kompot. Ale do kompotu to jeszcze dobrych kilka godzin tortur. Sierpniowe słoneczko daje do wiwatu. Pan Seweryn też. Pochyloną pszeniczkę kosił „na zajeżdżanego”, od domu w stronę Kichar. A co zajedzie, to dziwaczy – no co chłopcy, tylu was a jeszcze nie zebrane? Związywać, stawiać, nie odkładać! Nie, żeby się gniewał. Uśmiechnięty od ucha do ucha. I wio! I wio! Słonko już dobrze minęło południe jak Lenka z Izą przydygały na pole pół kociołka kompotu. Jego zimny, mokry, winno-słodkawy smak pamiętam do dziś.

Wojciech Więckowski
Współpracownik Redakcji Podlaskiego Seniora

(foto: ze zbiorów rodziny Małkiewiczów)