Woda może także przynieść korzyść sercu

Antoine de Saint-Exupéry  „Mały Książę”

Grudzień 1981. Jestem 24-letnią dziewczyną, przed rokiem ukończyłam studia i pracuję w jednym z węgrowskich przedszkoli. Mieszkam więc około 100 km od domu, a do miasteczka tego trafiłam tak zwanym „przypadkiem”. Wciąż jeszcze nie całkiem zaaklimatyzowana, czekam z utęsknieniem najpiękniejszych ze świąt – Bożego Narodzenia. Przygotowuję skromne prezenciki rodzinie i niecierpliwię się na samą myśl o nieodległym wyjeździe do tego jedynie „prawdziwego” domu, gdzie przy wigilijnym stole usiądę z rodzicami i rodzeństwem. Wczesnym rankiem 13. grudnia – pukanie do drzwi naszej stancji (wynajmowałam pokój pospołu z koleżanką, z którą razem podjęłyśmy tam pracę). Gospodarz! Czego może chcieć tak rano, w niedzielę na dodatek? A on: „Dziewczyny, Jaruzelski ogłosił w nocy stan wojenny”. Osłupienie! Na dobrą sprawę – dokładnie nie wiemy, co to jest.  Nawet próbowałyśmy go przekonywać, że to zapewne „stan wyjątkowy” (tylko takie pojęcie było nam dotychczas znane). Telewizora też nie miałyśmy, ale wystarczyło radio i te smutne, powtarzające się komunikaty…

Wkrótce miało się okazać, że pośród mnóstwa zakazów zaczął obowiązywać i ten,  uniemożliwiający wyjazdy i noclegi poza miejscem zameldowania. Dramat młodych samotnych dziewczyn, oddalonych od rodzin! I co z tego, że odległość niezbyt wielka? Wiem, że zostaję wśród obcych. Jak to przeżyć? Z jednej strony – ja (muszę jakoś sobie dać radę), ale rodzina? O wiele bardziej martwię się, jak to odbierze i przeżyje moja mama.

W pracy, choć na sklepowych półkach jedynie anegdotyczny już ocet, to jednak starsze  koleżanki szykują święta. Ludzie pomagają sobie, wymieniają się posiadanymi produktami. Czasem coś „rzucają” do sklepów (wtedy solidarnie dzielimy obowiązki w pracy, aby w tym czasie kilka z nas mogło wyskoczyć po „łupy”). Jednoczymy się, ludzie stają się sobie bliżsi. Obawa i lęk przeplatają się z nadzieją, ale podobnie łączą. Moim najważniejszym zadaniem jest możliwie najszybsze i jak najłagodniejsze poinformowanie rodziny, że najprawdopodobniej na święta nie przyjadę. Jednak nie było to pewne od razu, więc kiedy wysyłałam wiadomość, było już na tyle późno, że bardzo się obawiałam, czy dotrze na czas. Dotarła. Rodzice nie mieli telefonu, a skropioną łzami kartkę ode mnie listonosz dostarczył tuż przed wieczerzą wigilijną…

A my, młode i samotne? Nawet potraw wigilijnych samodzielnie nie potrafiłybyśmy zrobić. Zresztą – gdzie i z czego? Fakt, otrzymałyśmy od razu kilka zaproszeń do różnych domów, właśnie na Wigilię. Jednak… nie przyjęłyśmy żadnego. Tak samo jak to odbierałam wtedy, tak rozumiem tę swoją reakcję i dziś. Nie chciałyśmy dostarczać sobie dodatkowego bólu i łez nie do uniknięcia. Nie czułybyśmy się dobrze tam, gdzie zjednoczyły się rodziny. Oczywiście tamte zaproszenia (i osoby, które je wystosowały) zapamiętałam i zawsze będę im wdzięczna. Ale my postanowiłyśmy świętować same. Wybrałyśmy dzień dostaw w sklepie mięsnym, kiedy jedna z nas pracowała rano, a druga po południu (w takich kolejkach spędzało się cały dzień; my wtedy – od szóstej rano do osiemnastej wieczorem). Dostawa była obfita, „rozdzielnik” też w miarę rozsądny. Jednak ja („wartująca” po południu) z ogromnym żalem patrzyłam na znikający schab, potem kończące się inne mięsa i wędliny. Kiedy dotarłam do lady, były już tylko… kurczaki. Dostałam całego! Uff, zawsze to żywność, jakieś mięso. Innym nie stanie już i tego. Kupiłyśmy jeszcze jarzyny, na sałatkę. One były dostępne i nielimitowane. Ale w przededniu Wigilii spadł na nas istny grad darów! Takich prawdziwie od serca. Moja ówczesna dyrektorka najbardziej pochyliła się nad swoją młodą pracownicą. Jako znanej i znającej środowisko, udało się jej kupić sobie gospodarskie wyroby. Z nich to podarowała nam ogromne pęto wiejskiej, pachnącej dymem kiełbasy oraz taki sam krąg swojskiej kaszanki. Identyczny datek otrzymałyśmy od swoich gospodarzy. Jedna z koleżanek wcisnęła garstkę suszonych grzybków, inna kubeczek maku. A w ostatnim dniu znów moja kochana Ewa (ówczesna dyrektorka, dziś – już od dawna przyjaciółka) stanęła… powyżej wysokości zadania. Bo aby zapewnić nam namiastkę świąt, wydała tak po prostu (po ludzku!) z przedszkolnego magazynu kilka produktów, na widok których rozgrzewało się serce…  Tylko takie placówki miały swoje przydziały, a indywidualne kartki na żywność nie zdążyły jeszcze zaistnieć.  Pamiętam jak dziś, detalicznie, co tam było: jakieś pół kilograma surowego schabu, 5 jajek, kilka pomidorków, mąka i nawet cukier! Teraz wiem, że to… hm… nielegalne. Na pewno trzeba było potem towar ten jakoś „rozpisać” a kontrole rozmaite szalały. Wprawdzie nie chciałabym oceniać, czy to dobrze, czy źle w odniesieniu do tamtych czasów, ale… Wybaczcie – ja od początku do dziś uznaję to za jej akt heroizmu! I tutaj usprawiedliwię fakt tak szczegółowego wyliczania otrzymanych darów żywnościowych. Nasze pokolenie to zrozumie. Te produkty miały wartość niezwyczajną. Po pierwsze – nie sprezentowano ich „biednym”. Wówczas można było mieć mnóstwo pieniędzy i pusto w garnku. W sklepach pustki, a zdobycie takich świątecznych rarytasów przerastało wyobrażenia. Jest jeszcze jeden, ważniejszy wymiar tych postaw naszych znajomych. To ludzka solidarność, ta najprawdziwsza, a nie ta wzięta z wyświechtanych plakatowych haseł.

W dniu Wigilii przedszkole miało dyżur. Obie z koleżanką zgłosiłyśmy się na ochotnika, żeby czas się nie dłużył. Na wieczór miałyśmy tylko kapustę, postne racuchy drożdżowe i… całe  plastykowe wiaderko sałatki jarzynowej. Jednak nie dało się niczego skosztować, choć nawet i głód doskwierał. Przełamałyśmy się tylko opłatkiem i łzy nie pozwoliły już złożyć sobie nawzajem życzeń. Jakkolwiek były one zbyt oczywiste: „Nigdy więcej takich Wigilii!” Ale… w porze „pokolacyjnej” dało się wyraźnie usłyszeć, że ktoś oto idzie najpewniej do nas. To kolega Grzesiek, z torbą jeszcze gorącego karpia w panierce! Dodam, że akurat o karpiu nikt wtedy nawet nie marzył, ale jego ojciec był komendantem w Komendzie  Powiatowej Milicji Obywatelskiej, a milicja miała swoje tzw. „konsumy”, gdzie było wszystko. Jego mama włożyła w tę torebkę nie tylko rybę, ale i swoje szlachetne serce. Niedługo potem w drzwiach pojawili się koleżanka z pracy Jola  z mężem Mirkiem, młode małżeństwo, z ogromnym słojem ciepłych pierogów z kapustą i grzybami. I dopiero wtedy rozpoczęła się nasza pamiętna wieczerza wigilijna w stanie wojennym. Tyle, że w gronie prawdziwych przyjaciół. Było potem jeszcze śpiewanie kolęd oraz wieńczące ten dzień wspólne wyjście na pasterkę, w mroźną i śnieżną noc. Niezwykle wzruszające przeżycie!

Poweselały serca. Na pierwszy dzień Świąt zaprosiłyśmy wczorajszych darczyńców do siebie. Miałyśmy już z czego zrobić obiad. Ciasto doniesiono, nawet alkohol jakiś się znalazł. Na drugi dzień z kolei – zaproszono nas. I byłoby to nawet radosne zakończenie tej prawdziwej historii, gdyby nie bezbrzeżna tęsknota za rodzinnym stołem wigilijnym. Rodzice mieli nas sześcioro, wtedy – w  większości nastolatków. Siostra, wówczas już z dwójką malutkich dzieci, została oczywiście w Białymstoku, jeden brat był w wojsku. Nie posiadając do końca żadnej wieści, liczyli jednak na mój przyjazd. Tuż przed kolacją listonosz przyniósł ode mnie tę kartkę, z wiadomą informacją. Zasiedli więc zaledwie z połową swoich dzieci. Mama podobno była w stanie jedynie podzielić się opłatkiem, popijając go łzami…

A w odniesieniu do tytułowego sformułowania „jedyna taka Wigilia”, dodam: oby na zawsze pozostała tylko tą jedyną! Bo takie dni wolę jednak zdecydowanie celebrować w rodzinnym gronie.

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok