Skrzypce nagrodzone „Złotym Grobliczem” fot. Michał Więckowski

Zadaniem historii jest badanie faktów.
Niesienie przesłania jest zadaniem legend.
Badając własną historię spotkałem legendy, na których wyrosłem.
Uznałem, że warto je spisać. Wy ocenicie, czy miałem rację.
Wojciech Więckowski

 

Mamine kochanie

Jest taki obyczaj literacki, by własny tekst poprzedzać mottem, czyli myślą cudzą, z której tekst nasz został niejako poczęty. Nie potrafię powiedzieć, czy będzie to mój wynalazek, czy ktoś już kiedyś taką formułę zastosował, ale spróbuję rozpocząć swój tekst od anty-motta czy też kontr-motta, czyli myśli z którą się głęboko nie zgadzam. Otóż każdy chyba pamięta starą, przedwojenną piosenkę, rozpoczynającą się banalnym stwierdzeniem, że:

Każdemu wolno kochać,
to miłości pierwsze prawo...

I z tym akurat stwierdzeniem, jako zaprzysięgły liberał, zgadzam się bez zastrzeżeń. Ale dalej śpiewano:

bo kocha się sercem,
a każdy je ma…

I to już budzi mój sprzeciw. To znaczy nie to, że każdy je ma, bo to się wydaje bezsporne, ale to, że kocha się sercem. No bo rozumiem, że można coś serdecznie lubić, albo czego innego mieć serdecznie dość. Można też czegoś lub kogoś serdecznie pragnąć. Ale czy kocha się sercem – pozwalam sobie pozostawić to państwu pod głęboką rozwagę.

Kiedy próbuję odnaleźć moment, od którego ja zacząłem tę kwestię rozważać, to przypominam sobie jesienny wieczór, a prawdę mówiąc to głęboką noc, kiedy to wracałem do rodzicielskiego domu z kawalerki. Dom nasz zawsze był pełen ludzi, utkanych w dwóch pokojach z kuchnią, więc nie zapalając światła, na palcach i bezszelestnie wpasowuję się do swojego wyrka. Ale zauważam, że w drugim pokoju – u Mamy – świeci się nocna lampeczka. Sunę więc powiedzieć Mamie „dobranoc”, ale najpierw, nieco zdziwiony pytam:

– A czemu jeszcze nie śpisz?

– A bo widzisz, tak długo cię nie było, niepokoiłam się.

– Nigdy się nie martwiłaś, to czemu akurat dzisiaj? – pytam zdziwiony. I widocznie musiałem mieć minę głupią jak chiński znak zapytania, bo Mama poczuła się w obowiązku wyjaśnić:

– Zawsze się niepokoiłam, ale nie uważałam za stosowne was tym krępować.

* * *

 zdjęcie ze zbiorów autora: Mama – Helena z Wernerów Więckowska 

To nocne wyznanie Mamy postawiło mi w całkiem nowym świetle sprawę Michała. No bo jeśli Mama niepokoiła się o mnie – o którym było wiadomo, że zawsze chodziłem własnymi ścieżkami, a ponadto wykazywałem w przebieganiu tych ścieżek niejaką pomysłowość – to co dopiero o Michała?! Bo Michał to było ..no, może nie wypada tak pisać o własnym bracie, ale poświęćmy tym razem konwenanse dla trafnego oddania prawdy historycznej. Otóż Michał to było takie Usmarkane Nieszczęście. Jak nie katar, to angina, jak nie sanatorium, to prewentorium. Zatoki wiecznie zawalone,stąd bóle głowy, a stąd z kolei pamięć, choć może dobra, ale za to krótka. Miał, pamiętam, taką śmieszną szmacianą czapkę. Taka jakby mała pilotka zszyta z dużą pilotką. Między te dwie pilotki upychało się co dzień świeży kwiat czarnego bzu i Misiek chodził cały dzień w takiej dekoracji, żeby mu zapach bzu wszelkie paskudztwa z zatok wentylował.

Siedzimy tak sobie kiedyś przy dużym stole w stołowym pokoju – sześcioletni Misiek w tej swojej czapie i ja – już prawie młodzieniec – bo dziewięciolatek. Sklejamy wycinanki. Z pisemka „Miś” wyjmowało się środkowe strony, trzeba je było nakleić na karton, a potem powycinać, pozaginać, posklejać i wychodziła z tego jakaś zabawka. Wtedy – pamiętam – był to bielutki, kafelkowy piec kuchenny. Ja swój posklejałem szybko i sprawnie, a Michał się grzebie i grzebie. No bo jak ktoś nakłada klej pędzelkiem, jakby mu Bozia palców nie dała, a do tego każde łączenie przytrzymuje pęsetą, żeby się nie poruszyło, póki nie przyschnie, no to mu schodzi. Tyle, że do mojej kuchenki można się było przykleić, a tego, że powinna być biała, trzeba było się domyślać. Michałowa zaś wyglądała jak eksponat zdjęty przed chwilą ze sklepowej wystawy.

Innym razem, już sporo starsi, majstrujemy na podwórku przy rowerach. Ja swój próbowałem wtedy odmalować. Michał swój rozkręcił, czyścił i smarował. W pewnej chwili wziął kierownik, popatrzył na niego, niczym Wojski oburącz do ust go przycisnął i… zagrał. Jasiek, który właśnie przypedałował z wykładów na drugie śniadanie popatrzył, posłuchał i skonkludował: ten to nawet z koziej dupy zrobi instrument.

* * *

Główka gryfu z charakterystyczną „łezką” fot. Michał Więckowski

Ciocia Janka mieszkała na Krokowskim Przedmieściu,”dwa kroki” od Uniwersytetu. Tak więc Mama miała niedaleko, by zajść czasem po pracy na mniejszą lub większą pogaduszkę. Ciocia była zaprzyjaźniona z lutnikami, którzy mieli swój lokal „przez ścianę” i w czasie większych – ogólnopolskich – zebrań pożyczali od Cioci krzesła. Skąd Mamie przyszło do głowy, by pytać lutników, gdzie można się nauczyć robienia skrzypiec – nigdy Jej o to nie zapytałem. Tak jak nigdy nie spytałem, skąd Jej przyszedł pomysł by mnie, w stosownym czasie, podpowiedzieć Technikum Mechanizacji Rolnictwa i trafić w centrum moich zainteresowań. Widać znacznie więcej obserwowała niż gadała. Tak więc poszła kiedyś do Stowarzyszenia Lutników i dowiedziała się, że trzeba po prostu pójść do Liceum Budowy Instrumentów Lutniczych. No a dokąd do tego liceum trzeba pójść? A do Nowego Targu!

Spróbujmy teraz na chwilę „założyć mamine buty”. Udało Jej się wymyślić zawód dla uzdolnionego muzycznie i manualnie dzieciaka. Znalazła szkołę, gdzie tego zawodu uczą. Tyle tylko, że teraz trzeba wysłać to zasmarkane, zakompleksione, przeprowadzone wielkim trudem przez podstawówkę dziecko na koniec świata. No, może nie świata, tylko Polski, ale za to zupełnie same i w zupełnie obce miejsce. Przez długi czas wydawało mi się, że decyzja była prosta i oczywista. Ale od czasu nocnej z Mamą rozmowy przestało mi się wydawać.

* * *

Złoty Groblicz, fot. Michał Więckowski

W michałowej pracowni, w oszklonej gablocie stoi „Złoty Groblicz”. To przyznana na Międzynarodowym Konkursie Lutniczym im. Wieniawskiego w 1986 r. nagroda za największą indywidualność artystyczną. Spośród licznych nagród – polskich i zagranicznych – tę Michał ceni sobie najwyżej. I trzeba się dobrze przyglądać, by spostrzec, że „Złoty Groblicz” stoi na podstawie z bardzo starannie opracowanego maminego niepokoju.

A ja już wiem, że sercem to się kocha siebie. Jeśli zaś chce się kochać kogoś, trzeba to robić głową i nierzadko wbrew sercu.

Wojciech Więckowski