Dzień na wsi zaczynał się kiedyś bardzo wcześnie. Latem był to świt, zimą – jeszcze czarna noc. Kończył się zaś wtedy, gdy od dawna było już ciemno. Cały był po brzegi wypełniony jakimiś zajęciami, bez względu na porę roku. Chwile odpoczynku były krótkie. Dniem bez pracy była też niedziela, obowiązki gospodarskie  trzeba było wykonać. Zwierzęta hodowlane też nie mogły czekać.

Po obudzeniu się i porannym pacierzu oraz obmyciu twarzy wodą, zaczynała się codzienna krzątanina. Pierwszą czynnością było dojenie krów. U nas najczęściej zajmowała się tym mama, a tata  dawał jeść i pić wszelakiej zwierzynie. Zaraz potem zaganiało się krowy na pastwisko. W naszej wsi rolnicy i tak mieli komfort trochę późniejszego wstawania, bo na miejscu była zlewnia mleka. Mieszkańcy okolicznych wiosek wstawać musieli dużo wcześniej.

Kury karmiła mama. Ona też musiała przecedzić mleko. Na konew zakładało się obrębiony kawałek płótna, jedno dziecko musiało je podtrzymywać, a ona przelewała mleko z wiadra od udoju przez tę szmatkę-cedzidło. Trzeba ją było natychmiast uprać i powiesić do wysuszenia. Była to ważna czynność i skrupulatnie jej przestrzegano, bo w mleczarni wyrywkowo dostawę badano: na czystość, na bakterie, na tłuszcz i na kwasowość. Zapamiętałam te nazwy, ponieważ nasz tata przez ładnych parę lat był zlewniarzem i często się one w rozmowach domowych przewijały. Wpadka oznaczała zwrot mleka, a to powodowało stratę. Gdy się już jednak przydarzyło, zaraz nastawiano je na zsiadłe, a potem odgrzewało i z tak zwarzonego robiono twaróg.

W międzyczasie należało wydać dzieciom śniadanie i wyprawić je do szkoły. Śniadania częściej były gotowane, bo kanapek nawet  nie znaliśmy. Szybka zupa mleczna lub inna, jakieś placki z patelni, jajecznica, coś odgrzanego z wczorajszego dnia, czasem jajka czy ser, a bardzo rzadko jakieś wyroby z mięsa. Po czym matki, po ogarnięciu używanej części domu, zabierały się za gotowanie obiadu. Poza tym szyły, cerowały i łatały garderobę, pościel oraz worki. Dodatkowo niektóre tkały narzuty i kapy na łóżka, nazywane wtedy dywanami. Inne przędły, dziergały na drutach lub szydełku. Latem pieliły przydomowe ogródki, robiły przepierkę, suszyły pranie na sznurach rozciągniętych pomiędzy drzewami. Mężczyźni w stodole młócili cepami słabsze zboże, oczyszczali je przy użyciu wialni, sortowali, czasem rąbali drewno. Łatali dziury w płocie, naprawiali narzędzia rolnicze, ostrzyli np. kosy czy kieraty.

Latem życie było może barwniejsze, ale praca cięższa. Po sianokosach przychodziła pora na żniwa. W czasach, gdy zboże ścinano kosą, trwały one nawet do kilku tygodni. Najpierw koszono zboże zimowe, potem jare. Czyli na pierwszy rzut szło żyto i „lepsza” zimowa pszenica, a po nich – jęczmień, owies, pszenica jara, gryka, groch i bardzo rzadko kukurydza. Jeśli ktoś miał dużo ziemi i upraw, musiał nawet wynajmować robotników, by zdążyć ze wszystkim na czas. Podobnie było w wykopkami. Kiedy kartofle kopało się jeszcze tylko motyczkami, trwało to wiele dni. A najgorzej, gdy wykopki przypadły na deszczowy czas. Po takim dniu pracujący wracali do domów cali przemoknięci i zmarznięci oraz oblepieni błotną mazią. Wtedy natychmiast warzono gorącą kolację, najczęściej zupę mleczną – zacierkę lub kaszę oraz kraszone kartofle. Żeby się rozgrzać po przebraniu w suche odzienie.

Wtedy rodziny wiejskie były wielodzietne. Przypominam sobie zaledwie dwie rodziny trójką dzieci, następne dwie lub trzy – z czwórką. Dominowały te z pięciorgiem lub sześciorgiem potomstwa, a nawet więcej. Ubranka młodsze nosiły po starszych, natomiast starsze zajmowały się młodszym rodzeństwem. To była norma. Nikomu nie było lekko, ale też i nie było większych dysproporcji materialnych pomiędzy nami. Rzadko zazdrościliśmy innym czegoś, nie narzekaliśmy. Wszyscy czuli się sobie podobni i  tworzyliśmy jedność.

Życie sąsiedzkie wyglądało różnie. Były zażyłości i przyjaźnie, zapraszanie się na rodzinne uroczystości takie jak chrzciny i wesela. Ponieważ dzieci było dużo, a niekoniecznie rodziców nowo narodzonego dziecka stać było na wystawniejsze przyjęcia, za chrzestnych zapraszano bardzo często sąsiadów, a nie rodzinę. A że tacy, co podawali dziecko do chrztu, byli określani kumami, przeto w całej wsi większość zwracała się do siebie: „kumo” i „kumie”.

Ale miały też miejsce wzajemne wrogości i gniewy. Nierzadkie były swary i kłótnie – głośne i publiczne, jeśli to było np. lato, bo odbywały się na dworze, często wprost na ulicy lub podwórku. Powszechne było … podsłuchiwanie tych kłótni, a następnie – opowiadanie sobie nawzajem o nich, tworząc całą „fabułę”, opartą w znacznej części na domysłach. Czasami  gniewy takie trwały latami, choć prawie zawsze zaczynało się od głupoty, powodu absolutnie niewartego zacietrzewienia. Dużo złego robili poplecznicy i donosiciele. Tacy, co natychmiast przepowiadali, co jeden na drugiego powiedział.  Przyczyniało się to do zaogniania i przedłużania sąsiedzkiego konfliktu. W następstwie tego czasem całe rody nie rozmawiały ze sobą latami. W tamtym czasie na wsi plotki były bardzo popularne. Zdecydowanie przodowały w tym kobiety, ale niektórzy mężczyźni też byli czynni. Głośnym swarom przysłuchiwali się wszyscy sąsiedzi będący „w zasięgu”. Potem scalano dosłyszane strzępy wymiany słownych ciosów i próbowano złożyć w całość zaistniałą „drakę”. Było to atrakcyjne nawet dla dzieci, choć nas na ogół z miejsc takich przepędzano. Przez wiele dni istniał temat do plotek. Był to ważny element życia społecznego, zapełniający jakąś lukę. Potrzeby nowości i odmiany, przerywającej monotonię życia?

Jednak podstawą wszystkiego była znojna praca. Mówiło się o takiej robocie, że kogoś „noc wygania, noc przygania”. W gospodarstwie zawsze było co robić, nawet gdy nie było akurat prac polowych. Latem pod wieczór ściągano z pól do zagród, często przyjeżdżając do domów furmanką. Zaraz wyprzęgano konie i natychmiast dawano im pić. Jednocześnie spędzano do obór krowy z pastwisk, a było to głównie zajęcie dzieci. Krasule z ciężkimi wymionami wymagały szybkiego dojenia. Doiło się wtedy ręcznie. Często robiło to obydwoje gospodarzy. Albo jedno prowadziło udój, a drugie karmiło świnki, zadawało sianko cielętom nie pasącym się jeszcze na trawie. Dokarmiano też drób, zapędzano cały inwentarz do miejsc ich noclegu, zamykano drzwiczki na skobelki, zasuwki i kłódki. Na gumnie nastawała cisza.

Wszyscy myli twarz, ręce i nogi – to był obowiązek. Tak dzieci po całodziennym hasaniu, jak i dorosłych po pracy. Następnie spożywano kolację. We wszystkich lub prawie wszystkich domach na ten posiłek jadło się swojskie pieczywo – chleb albo bułki- z tylko co wydojonym mlekiem. Zimą i jesienią po kolacji każdy imał się swoich zajęć. Latem zaś dzieciarnia wybiegała z wrzaskiem na ulicę, aby hulać do ciemnej nocy.  Dorośli mieli swoje rozrywki. Mężczyźni gromadzili się grupkami przy płotach, palili papierosy i opowiadali różności „ze świata”, okraszając je nieobyczajnymi kawałami i salwami gromkiego śmiechu. Niektórzy nie potrafili obejść się bez przekleństw. Kobiety w tym czasie obsiadały przydomowe ławeczki i przepowiadały, co która gdzie zasłyszała. Jeśli był ciepły wieczór, do domów schodzono się całkiem późno i od razu szło do łóżek oraz zasypiało kamiennym snem.

Inny trochę rozkład dnia miały niedziele. Większość rodzin praktykowała chodzenie do kościoła– młodsi udawali się na mszę poranną, a starsi – na summę. Po kościele był  świąteczny obiad, a po nim znów wychodziło się z domów. Na nasze podwórko zawsze schodziło się wiele kobiet, ze swymi najmniejszymi pociechami na rękach. W gromadzie było raźniej i weselej. No i ploteczki z całego tygodnia zostały zniesione w jedno miejsce. Dzieci raczkowały po trawie, trochę starsze biegały obok. Ważne, że wszystkie były „na oku”. Matki miały w kieszeni jakieś ciastko czy kawałek bułki dla maluchów. Do picia była woda ze studni. Tyle wystarczało wszystkim do szczęścia. Starsze dzieci zabawiały się same, w niedzielę po powrocie z kościoła przebrane w inne ubranka, ale lepsze i ładniejsze od codziennych. To pozwalało nam odczuć odmienność tego dnia.

Nie znaczy to, że panowała nieustanna szczęśliwość. W każdej wiosce plagą było pijaństwo. W bezpośrednim sąsiedztwie naszego domu był sklep spożywczy, a w nim sprzedawano wino „patykiem pisane” oraz piwo. Amatorów taniego alkoholu nigdy nie brakowało. Wszystkich jednako nazywało się „pijakami”. Z racji sąsiedztwa ze sklepem, często przychodzili do nas pożyczyć szklankę lub kieliszek, czasem prosili o kawałek chleba, zaszywali się w naszym wiśniowym sadku i wypijali nawet kilkanaście butelek wina. Opróżnione butelki wyrzucali na trawę. A my czatowaliśmy w krzakach, by jak najprędzej po ich odejściu zebrać te butelki, które potem można było sprzedać. W czasie tych libacji zdarzało się, że przybywała – nawet z sąsiedniej wioski – mocno wzburzona małżonka czy matka. Rozlegał się wielki wrzask i była draka na całego. Przysłuchiwaliśmy się i przyglądali takiemu widowisku. Niektórym kobietom udawało się nawet czasem zabrać do domu swojego mężczyznę. Jednak nie przeszkadzało to, by nazajutrz z kompanią pojawił się znów.

Życie na wsi dla tamtych dzieci, których pokolenie właśnie reprezentuję, było ciekawe, nietuzinkowe i mimo biedy – całkiem szczęśliwe.

(foto: pixabay)

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok