Niedawno  skończył osiemdziesiąt lat. Mieszka na wsi od urodzenia, ale nie zachowuje się jak typowy wiejski staruszek. Co to – to nie! Stryj Zygmunt jest człowiekiem, którego charakterystyka opiera się wszelkim słownym przekazom. Trzeba go poznać, by dojrzeć tę jego niezwykłość.

Przede wszystkim nie wygląda na mężczyznę w swoim wieku. I niekoniecznie chodzi tu o zewnętrzny wygląd, lecz bardziej o styl życia, jaki prowadzi. Nieprzystający prawie zupełnie do osiemdziesięciolatka. On wstaje o świcie i niebawem wychodzi na podwórko. Choć od dawna nie prowadzi gospodarstwa, zawsze znajdzie coś w obejściu do roboty. Nie jest to praca ani zbyt ciężka, ani tym bardziej długotrwała. Ale ma już jakiś przedśniadaniowy „rozruch”, by wejść do domu i wcześnie zjeść pierwszy posiłek. Jest człowiekiem, który bez zajęcia nie potrafi usiedzieć ani chwili. Oto widzę, jak naprawia ciągnik. Nie zdążyłam się obejrzeć, a już podlewa kwiatki i trawę. Pcha przed sobą taczkę, by wywieźć jakieś śmieci. Za moment coś spawa w garażu. To znów podąża do sadku i zrywa lub zbiera owoce. Napełnia wodą basen, by sprawdzić jego szczelność. Może na weekend przyjadą wnuki?

Nie przemęcza się jednak, a przede wszystkim – ciągle zmienia rodzaj aktywności. Bo po fizycznej rozgrzewce wchodzi znów do domu, by… pogadać z telewizją! Tak to określamy jako obserwatorzy. Ma skrajne i mocno utrwalone poglądy polityczne, którym jest od zawsze wierny. Ogląda przy tym wszystkie programy informacyjne oraz publicystyczne w każdej dostępnej stacji. Tworzy się z tego istny galimatias, ale on za tym jakoś bez trudu nadąża i przetwarza na własne opinie. Zawsze wie, kto w dyskusji „ma rację”.  Oczywiście tę, którą on podziela. Głośno pokrzykuje na przeciwników, nerwowo i donośnie „dyskutuje”, poucza, wygraża, nawet przeklina. Każdego nie siedzącego obok, lecz znajdującego się na ekranie czy antenie, politycznego oponenta. No on im dopiero pokaże! „Swoim” potakuje i słownie dopomaga. Wystarczy znać jego poglądy, aby mieć pełne rozeznanie, co się wydarzyło w polskiej i światowej polityce. Jedynie na podstawie żywiołowych reakcji stryja. Oczywiście, o ile się jest w pobliżu. Wspomnę, iż dodatkowo w altance ma radio, którego słucha będąc na dworze. Wtedy sąsiedzi są mimowolnymi odbiorcami i audycji, i jego komentarzy. A kiedy wydaje się, że już coś go lada moment trafi, ten nagle… zaczyna radosne podśpiewywanie: „Przybyli ułani pod okienko…”, „Cicha woda brzegi rwie…”, czy inny znany muzyczny kawałek. Zawsze skoczny i wesoły. Cała jego złość i zbulwersowanie gdzieś się rozpływają w jednej chwili. Czasem, ni stąd ni zowąd, nastawia płytę z wiązanką piosenek biesiadnych i wtedy przymusowy koncert można wysłuchiwać przez godzinę.

Przypomina mi się wówczas jego wczesna młodość. Kiedy byłam małym dzieckiem, mieszkaliśmy w jednym domu. Jest zresztą moim ojcem chrzestnym. Pamiętam, jak odchodził do wojska, przyjeżdżał na przepustki, jak babcia Olesia go wyposażała na odjazd. Jak ożywał dom na jego przybycie. Czas jego służby wojskowej utrwalił mi się na tyle, że  zapamiętałam nawet imię jego kolegi z wojska – Julek. Tenże występował prawie na każdym wspólnym zdjęciu. Niezapomniane było też kawalerskie zachowanie stryjka na lekkim rauszu. Był wtedy po prostu… rozkoszny i hojny!

Najbardziej trwałe są wspomnienia, jak to szukał sobie żony. Był wybrednym kawalerem, a jak na tamte czasy – ożenił się późno. Wcześniej wiedzieliśmy prawie o każdym jego niedzielnym wyjeździe do kolejnej „nastręczonej” panny. W tych poszukiwaniach zjeździł  wzdłuż i wszerz pewnie cały powiat. Aż trzy dziewczyny, potencjalne kandydatki na żonę wraz z ich rodzicami, przywoził do swojego domu na tak zwane „opatry” (tak się u nas  nazywało wizytę panny z rodzicami u rodziny kawalera przed ożenkiem). Dopiero trzecia okazała się tą ostatnią. Znam imiona wszystkich, ale najbardziej zapamiętałam i przebieg spotkania, i wygląd wraz z ubiorem właśnie tej, która ostatecznie została stryjenką. Oczywiście najwspanialej wspominam ich wesele.

Stryj w młodości pracował w wielu zawodach i pełnił różne funkcje, choć zawsze posiadał sporo ziemi i był też rolnikiem. Przez ładnych parę lat sprzedawał w sklepie spożywczym w naszej wsi. Był też traktorzystą w kółku rolniczym, gdzie potem prowadził księgowość, by wkrótce dochrapać się nawet funkcji kierowniczej, kiedy został dyspozytorem w międzykółkowej bazie maszynowej. Był nim aż do likwidacji zakładu. Bardzo wcześnie, kiedy nasi rodacy dopiero zaczynali tę akcję, wyjechał na saksy. Ciężko pracował w Niemczech i Belgii. Wyniósł z tych wyjazdów nie tylko pieniądze, ale przede wszystkim wiedzę, doświadczenie i szersze widzenie świata. Dziś nieustannie wraca w rozmowach i wspomnieniach do tamtych zdarzeń. Doświadczył wielu przygód, otarł się o mnóstwo różnych sytuacji, także niebezpiecznych, o których teraz chętnie opowiada.

Jest bardzo dobrym człowiekiem o gołębim sercu. Co zrozumiałe więc – powszechnie lubianym. Przychodzą doń w różnych sprawach, dotyczących także rolnictwa, ale nie przede wszystkim. Najbardziej chyba zna się na mechanizacji, maszynach i rozmaitych naprawach. Przy czym nie tylko o radę tu chodzi, bo on natychmiast biegnie pomagać. Bywa, że w sposób wręcz nachalny. Na przykład już przez kilka lat samorzutnie i natarczywie – kiedy w wakacje   zajeżdżam na wieś – przychodził i ustawiał mi na przymus antenę TV, która w ciągu roku nieobecności zdążyła się przekrzywić i nie odbierała sygnału. Choć nie byłam spragniona telewizji, on nie wyobrażał sobie tego, więc po wielu próbach i podejściach musiał swego dopiąć. Ale tak samo pomaga wszystkim. Ciągle widzę przychodzących „interesantów”. W najprzeróżniejszych sprawach. Bardzo często są to sprawy tak zwane urzędowe, w których jest naprawdę biegły. Pisze ludziom podania, wskazuje kontakty, podaje sposoby rozwiązywania problemów. Dla wielu miejscowych stanowi autorytet, a z jego zdaniem na wsi liczą się wszyscy.

Najwięcej wiedzy praktycznej zgromadził w zakresie lecznictwa. W tym temacie nikt nie odważyłby się z nim ścigać. Stryj Zygmunt chyba lubi… się leczyć! O ile większość chciałaby omijać lekarzy z daleka, on ma do takich wizyt szczególne upodobanie. Nie potrafi też przyjąć do wiadomości, że niektóre niedomagania są po prostu związane z wiekiem. Sam opowiada, że nagabywani lekarze często na jego narzekania odpowiadają jednym słowem: pesel! Śmieje się z tego i on, ale nie daje za wygraną i szuka nowego specjalisty. Leczy jednocześnie kilka chorób, ale każdą diagnozę czy wynik badania sprawdza u drugiego lekarza. Nawet jednakowa opinia dwojga doktorów nie do końca go uspokaja. Bardzo dużo też o tym opowiada. Jest chodzącym „terminarzem wizyt” w przeróżnych gabinetach. Często też korzysta z wyjazdów do sanatoriów, które bardzo sobie chwali. Dba o zdrowie, może nawet nadmiernie. Choć w częstych rozmowach na te tematy potrafi być nieco komiczny.

W pielęgnowaniu zdrowia i dobrej kondycji nie ogranicza się do wizyt u lekarzy. On stosuje się do ich zaleceń. Bardzo przestrzega diety, zażywa ruchu, nie przemęcza się. Rowerowe eskapady z kolegami są stałym rytuałem. Przemierza po kilka-kilkanaście kilometrów, ale nie jednorazowo. Przejażdżki odbywają się w różnych porach dnia, po kilka razy. Powiedziałabym, że dba również, choć mniej świadomie, o własne samopoczucie psychiczne. Kilka razy dziennie podchodzi do samodzielnie wykonanej huśtawki i zawsze choć trochę lubi się na niej pobujać. Obserwuje rośliny na swoim podwórku, podlewa krzewy, próbuje każdego owocu. Przedwieczorne pogaduszki z sąsiadkami na ławeczce przy płocie oraz zabawianie ich pikantnymi żarcikami to nieodłączny element jego wizerunku.

Jest praktykującym katolikiem. Ma samochód i wozi sąsiadów do kościoła. To się na wsi ciągle bardzo liczy, więc tym samym wzmacnia uznanie mieszkańców. Cztery lata temu przeżył rodzinną tragedię, kiedy stracił 37-letniego syna. Przechodził tę żałobę  jakoś po swojemu, bo na zewnątrz niewiele można było zauważyć. Poza częstymi odwiedzinami cmentarza. Podniósł się jednak dość szybko po tak olbrzymiej stracie. Znów jest człowiekiem pogodnym i życzliwym dla wszystkich.

W sposób szczególny dbający o zdrowie, dba też i o wygląd. W niedzielę próżno w nim szukać chłopa, prędzej emerytowanego urzędnika. Za to na co dzień latem nosi krótkie, sięgające nieco poniżej kolan jasne spodnie, okulary przeciwsłoneczne i kapelusz. Nikt inny w jego wieku na wsi nie nosi się podobnie. To jakby dopełnia charakter mojego stryja Zygmunta. Z pozoru lekkoduch, w rzeczywistości – człowiek, na którym można w pełni polegać. Postać niezwykle barwna i nietuzinkowa. Jak dobrze, że jest właśnie taki!

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok