foto: pixabay.com

_

Moje życie – pomagam!

Chleb, nie ma bez niego życia, ale miłość do bliźniego to towar bezcenny. Jeżeli potrafisz schylić się nad bliźnim i wysłuchać jego cierpień, to zasługujesz na miano człowieka.

 Najpiękniejszy życiorys i najpiękniejsze wspomnienia nie są w stanie oddać tego, co przeżywa człowiek, który patrzy na cierpienie innych. Od trzynastu lat pracuję z ludźmi cierpiącymi, schorowanymi i samotnymi. Dlaczego to robię?
Z potrzeby serca. Mam różnych podopiecznych, schorowanych, udręczonych, oczekujących na pomoc, a przede wszystkim na dobre słowo; są ludzie o różnych schorzeniach: z demencją i z Alzheimerem, z chorobą papieską – Parkinsonem, czy stwardnieniem rozsianym. Trzeba bardzo się spieszyć, pomagać, bo jutro może ich już nie być, a dziś jeszcze czekają z nadzieją, że może dobry duszek przyjdzie zamienić z nimi choć parę słów.

Biegnę, do kogo najpierw? Może do pani Justyny – młodej kobiety ze stwardnieniem rozsianym?

Jeszcze do niedawna była pełna życia, jeździła samochodem, pracowała na komputerze, a dziś chociaż nie pamięta nazwisk, zapomina, choroba wykrzywiła jej ręce, osłabiła – uśmiecha się, rozmawia, przypomina i tak żyje z dnia na dzień. Och, jak dobrze zobaczyć uśmiech na tej kochanej, wymizerowanej buzi. Wypiłam z nią herbatę i biegnę do dziadka Mateusza. Ma 95  lat i bardzo, bardzo czeka na mnie.
Przychodzę, witam się z nim i zaczynam rozmowę. Dziadek nie ma lewej nogi, ale stara się być samodzielny. Widać, że jest mu ciężko, ale nigdy się nie żali. Robię mu masaż pleców i prawej nogi. Staram się wysłuchać wszystkiego, co ma mi do powiedzenia. Chcę go pocieszyć, bo dla takiego człowieka liczy się każdy dzień. Jeszcze do niedawna żyła jego żona z choroba Alzheimera, też się nią opiekowałam. Skonała na moich rękach. Tak bardzo było mi jej żal… Wiedziałam, że była bardzo pracowitą, wspaniałą żoną, cudowną matką, odpowiedzialnym i sumiennym pracownikiem. Jak to się stało, że z tak niezwykłej osoby pełnej ciepła i dobra, stała się nagle rośliną w ludzkiej skórze, nieświadomą tego, co wokół niej się dzieje? Tak bardzo chciałam, żeby żyła, byłam w stanie zrobić dla niej wszystko, ale ona gasła na moich oczach. Jej katusze były straszne, umierała i cierpiała, aż przyszedł ten ostatni dzień, w którym odeszła. Długo nie mogłam się z tego otrząsnąć.
W mojej praktyce opiekuńczej spotkałam też panią Józefę. Przeszła ona dwa udary, ma uszkodzony błędnik, odpowiadający za równowagę i ruch motoryczny. Niegdyś kierowała dużym zespołem, dziś zdana jest na pomoc innych. Jest jeszcze pan Franciszek samotny, schorowany staruszek, który umie się cieszyć każdym dniem. Nie wymaga wiele, trzeba go wysłuchać, podać mu leki oraz posiłki – i to wszystko…

Potem byli jeszcze inni, bo i pan Michał, i pan Sierioża… Wszyscy odchodzili cicho, spokojnie. Był też Janek, którego zniszczyła choroba nowotworowa.

Nieraz zadaję sobie pytanie, dlaczego ten świat jest tak dziwnie poukładany, dlaczego wśród ludzi funkcjonuje tyle złości, nienawiści i nieżyczliwości? Dlaczego my, ludzie, potrafimy być czasami tak bardzo okrutni? Niby idziemy pomagać , ale pierwsze, o czym myślimy, to:

  • ciekawe, ile zapłacą?

Nie zastanawiamy się nad tym, że ta osoba niekoniecznie ma duże pieniądze, że jest spragniona miłości i dobroci drugiego człowieka.

Powiadają, że pieniądze szczęścia nie dają. To jest prawda. Żeby się o tym przekonać,  trzeba coś zrobić z potrzeby serca, spróbować zdać egzamin  z człowieczeństwa.

Dla mnie najważniejszy jest uśmiech drugiej osoby i ciepłe spojrzenie, bo to świadczy o tym, iż mogłam ulżyć w cierpieniu, ofiarować poczucie bezpieczeństwa.

Czego nauczyły mnie te spotkania?

Pokory wobec życia, cierpliwości, umiejętności schylania się nad potrzebującym.

Gdy jesteśmy zdrowi, biegamy beztrosko, wydaje nam się, że jesteśmy panami całego świata. Zapatrzeni w siebie, nie widzimy nikogo, myślimy narcystycznie:

  • bo ja to jestem taka wielka, patrzcie, podziwiajcie…

A to przecież nieprawda!

Nadszedł czas, że zobaczyłam coś więcej, coś czego wcześniej nie dostrzegałam. Może przecież przyjść taka chwila, że i ja będę zdana na pomoc innych. Dlatego piszę ku przestrodze:

Uczmy się kochać cierpienie na przykładzie innych, bo ono jest wpisane w nasze życie, dziś spotka się z moim sąsiadem, a jutro może spotkać się ze mną.

Irena Piwowar – Orynka

(imiona osób, występujących w opowiadaniu, zostały zmienione)