Czy pamiętacie dawnych wiejskich rzemieślników, wytwórców i usługodawców? Rolnictwo zawsze było podstawowym zajęciem ludności wiejskiej. Co nie oznacza, że wszyscy utrzymywali się wyłącznie z uprawy roli i hodowli zwierząt.

Byli tacy, którzy uprawiali intratne rzemiosło, ale byli też chłopi małorolni, którym parę skib ziemi nie starczało na utrzymanie rodziny. Tacy imali się różnych robót, żeby związać koniec z końcem.  I jedni, i drudzy posiadali fach, który odchodzi już do lamusa i słusznie określa się te zawody mianem zawodów ginących. Choć w połowie ubiegłego stulecia ludność wiejska zajmowała się prawie wyłącznie rolnictwem, to istniało  również zapotrzebowanie na inne usługi, pozarolnicze i dlatego na wsi prowadzili działalność różni rzemieślnicy i usługodawcy.

Podstawowym zajęciem okołorolnym była produkcja żywności na sprzedaż. Wiązała się ona głównie z przetwórstwem mleka. Wyrabiano przede wszystkim masło i sery, które później sprzedawano na targu w Brańsku lub Bielsku. Mleko najpierw nastawiano w ciepłym miejscu do zakwaszenia. Należało dbać o to, aby go nie rozbełtać. Dorośli pokrzykiwali na dzieci, aby nie poruszyły takiego naczynia. Kiedy mleko należycie się zsiadło, bardzo delikatnie wstawiano je na kuchnię i stopniowo podgrzewano na wolnym ogniu aż do momentu, gdy zaczynał warzyć się twaróg. Wtedy garnek odstawiano z ognia, aby wywar się ostudził. Zimny twarożek zdejmowano do płóciennego „rożka”, żeby odciekła zeń serwatka. Taką serwatkę można było pić, ale w większości oddawało się świnkom. Zaś odcedzony należycie twaróg przyciskano deską i odkładano w chłodne miejsce. Po wyjęciu z płótna miał piękny kształt klinka oraz był przepyszny, dlatego chętnie kupowały go miastowe gosposie.

Inaczej wyglądał wyrób masła. Mleko przeznaczone na ten cel wlewano do specjalnego naczynia. W mojej wsi mówiono na nie „fiutek” albo bańka. Był to rodzaj konewki z kranikiem i szklanym okienkiem na dole. Po pewnym czasie na powierzchni naczynia zbierała się śmietana. Wtedy zlewano z bańki odtłuszczone mleko, a przez szybkę łatwo było sprawdzić, kiedy zaczyna spływać gęsta, o kremowej barwie, śmietana. Na nią podstawiano inne naczynie i z niej wyrabiano masło, choć sprzedawano również i śmietanę.

Takie swojej roboty masło ubijano w specjalnej drewnianej tłuczce. Było to dość wysokie, wąskie, drewniane naczynie, w którym poruszał się tłok. Wiele razy miałam okazję wykonywać tę czynność, która była długotrwała, żmudna i męcząca. Trzeba było przy niej odpoczywać lub zmieniać się z inną osoba, a i tak potem bolały ręce. Ale za to intensywnie żółte i pachnące masełko, spożywane ze świeżo upieczonym chlebem – to dopiero była pychotka, nie dająca się porównać z niczym innym. Tak ubite masło formowano w kształt podłużnej, smakowicie wyglądającej osełki. Niestety, najczęściej było ono przeznaczane na sprzedaż, aby zasilić skromny domowy budżet.

A miód? Miód zawsze pochodził od pszczół, ale nikt nie szukał go w leśnej dziupli. W naszej wsi była jedna pasieka, u Bronciów. Rodzice przestrzegali nas, by – przechodząc w pobliżu – nie drażnić pszczół, bo użądlą. Wprawdzie każde dziecko wiejskie doświadczyło niejeden raz ukąszenia przez pszczołę, ale było to odczucie na tyle nieprzyjemne, że skutecznie nas odstraszało od uli. Jednak kiedy Bronisław zakładał na twarz specjalną maskę z siatką oraz długie rękawice ochronne, przylegaliśmy do płotu, by chłonąć wzrokiem to rzadko oglądane  misterium podbierania miodu. Pszczelarz zazwyczaj nas odpędzał, ale dziecięca ciekawość przezwyciężała  wszelkie lęki. Tymczasem on wyjmował z ula ramki,  oblepione plastrami wosku, które powoli układał obok. Czasem małą tafelkę takiego wosku dostawaliśmy do posmakowania. Miód natomiast był zlewany do kamionkowego naczynia, a gdy już odstał na tyle, że małe drobiny wosku opadły na dno, był przelewany do słoików. Pszczelarz sprzedawał go przeważnie miejscowym oraz mieszkańcom okolicznych wiosek. Miód traktowano jako lekarstwo, głównie na przeziębienie, na kaszel, ale też i na serce. Prawie w każdym domu miód był zawsze, ale nie do smakowania, a na chorobę.

Wspomnę jeszcze, że na wsi funkcjonowali też masarze. Wynajmowano ich do świniobicia oraz wykonywania wyrobów wędliniarskich: kiełbasy, szynek, pasztetowej, salcesonu czy kaszanki. Dotyczyło to tylko wyjątkowych okazji  jak wesele, chrzciny czy inne uroczystości.

Były też na wsi kucharki, a dokładniej – może jedna w parafii, a kilka na powiat. Nie posiadały ukończonych szkół gastronomicznych, ale smykałkę i upodobanie do tej pracy oraz doświadczenie nabyte u boku innej kucharki, uznanej już na danym terenie. Dobra kucharka słynęła ze swoich umiejętności, a zamawiać ją trzeba było z dużym wyprzedzeniem. Potem, na przykład przed weselem, przychodziła tydzień wcześniej i, dysponując zespołem kilku pomocnic, dyrygowała wszystkimi pracami. Przygotowywała od początku do końca całe wesele. Pracę takich kucharek miałam okazję obserwować kilkakrotnie z bardzo bliska. Podziwiałam ich wiedzę, umiejętność rozplanowania robót, szybkość pracy, zwinność i… wyczucie smaku. Zapachy z kuchni nęciły, a one pozwalały ledwie czegoś uskubnąć.

O innych zajęciach dawnej ludności wiejskiej oraz zanikających lub zgoła już nie istniejących zawodach napiszę w następnych częściach artykułu.

fot.pixaby.com

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok