Czy pamiętacie dawnych wiejskich rzemieślników, wytwórców i usługodawców? Rolnictwo zawsze było podstawowym zajęciem ludności wiejskiej, co nie oznacza, że wszyscy utrzymywali się wyłącznie z uprawy roli i hodowli zwierząt. Dom, dach nad głową zawsze był niezbędny. Wszystkie domy w dawnej wsi stawiane były przez miejscowych albo majstrów z pobliża. Można wymienić kilka zawodów, które wiązały się z budownictwem: murarz, tynkarz, cieśla, dekarz, zdun i inne. A jak dawniej przebiegał proces budowy?

Najpierw trzeba było wytworzyć materiały i elementy budowlane. Na przykład nasz sąsiad Tomek przez wiele lat miał w piwnicy warsztat i maszyny, za pomocą których wyrabiał pustaki i dachówki. I jedne, i drugie – o ile były potrzebne w niewielkiej ilości – każdy mógł zrobić sam na własny użytek. Stryj Zygmunt też się tym trochę parał. Pamiętam, jak przypatrywaliśmy się ich pracy. Czasem wyrób po wyjęciu z formy się rozpadał, co powodowało niezadowolenie wytwórcy. Do dziś widzę te długie szeregi wyłożonych na trawie pustaków czy dachówek, ustawionych na deskach do wyschnięcia. Czasem przyjeżdżał jakiś kupiec i ładowano je na furę sprawdzając, ile koń zdoła pociągnąć.

Najważniejsi jednak byli murarze. Ich pracę często podpatrywałam w dzieciństwie, bo jak sięgnę pamięcią, u nas ciągle się coś budowało. Najpierw dom, a potem kolejno budynki gospodarcze. Co dla rodziców było trudnym obowiązkiem, dla nas – dzieci – prawdziwą frajdą.

Budowę każdego budynku rozpoczynano od fundamentów. Przez kilka dni kopano w ziemi głębokie rowki, tworzące obwód prostokąta. Pracowało przy tym kilku mężczyzn, wbijając szpadle, wymachując łopatami i wyrzucając ziemię na coraz wyższe pryzmy. Następnie „ściany” dołków wykładano wewnątrz równo deskami, dopasowując pion i poziom za pomocą prostych narzędzi. Były to między innymi drewniane paliki i naciągnięte mocno sznurki oraz, obowiązkowo, wasserwaga. Tak nazywano u nas poziomicę. Po czym rozrabiano beton, który z wysiłkiem noszono wiadrami i wypełniano nim dołki – wylewano podmurówkę. Trwało to ładnych parę dni. Beton musiał dobrze związać, a ponadto codziennie należało go obficie polewać wodą, którą czerpano z najbliższej studni i przynoszono na teren budowy w wiadrach. Była to bardzo ciężka praca. Wiem, bo przy ostatnich budowach w naszym gospodarstwie już pomagałam. Było to latem, więc należało wstać bardzo wcześnie, zaraz po wschodzie słońca, aby nie pracować w upale.

Pamiętam jak wujek Zybek kierujący budową pokpiwał, że jestem marudna i senna, bo za wcześnie mnie mama zbudziła. A były akurat wakacje! Gdy fundament był gotowy, można było rozpoczynać dalsze prace. Odtąd mury pięły się do góry. I znów rozczyniało się zaprawę murarską, by stawiać na podmurówce pustak za pustakiem lub cegłę po cegle. Przyjemnie było patrzeć, jak budowla rośnie. Interesowało nas wszystko: jak wykonywano otwory na drzwi i okna, kiedy ściany nakrywano stropem, kiedy zaczynano budowę dachu.

Najpierw zalewano strop i oczekiwano aż stwardnieje. Potem zaczynała się praca dla cieśli. I znów z ciekawością obserwowaliśmy takie czynności jak dopasowywanie belek i krokwi, heblowanie desek, stawianie pod skosem konstrukcji drewnianej, wreszcie kończenie więźby dachowej. Ten finisz nazywano „wiechą”, umieszczając w rogu na samej górze wiązankę z gałęzi i kwiatów, a robotnicy obowiązkowo musieli ten etap … opić. Wcześniej zawiadamiano gospodarza, że majstrzy dziś już robią „pod wiechę”, by ten zdołał zaopatrzyć się w trunek. Tak nakazywała tradycja. Jeśli się wiechy nie obleje, to dach się rozeschnie. Ludność wiejska była przesądna, ale i gościnna, przeto zwyczajowi stawało się zadość.

Następnego dnia kontynuowano wykonanie stolarki. Szkielet dachu obijano cieńszymi listwami, na które później była układana dachówka. Następnie kładziono tynki wewnętrzne. Otynkowanie domu na zewnątrz odwlekano nieraz nawet przez kilka lat, aż przybyło grosza. Tymczasem wstawiano futryny i parapety okienne, ościeżnice i progi drzwiowe, wreszcie drzwi i okna. Te ostatnie szklono na miejscu. Najpierw kupowano u szklarza szyby na wymiar, a następnie dopasowywano, przybijano małymi gwoździkami oraz uszczelniano brzegi kitem. Wewnątrz układano posadzki z desek, starannie wykańczane listewkami. Wykonywano też ściany wewnątrz.

Do wykończonego domu sprowadzano zduna, który murował piece. Wcześniej dopytywano o opinie na temat zdunów dostępnych w okolicy, bo piece musiały dobrze ciągnąć, nie kopcić, ładnie upiec chleb i inne wypieki, a przede wszystkich – dobrze grzać. Bo taki piec służył kilkadziesiąt i więcej lat, więc najczęściej przeżywał gospodarza. W moim rodzinnym domu wszystkie piece stoją do dziś, choć żaden już od dawna nie pełni swojej funkcji. Darzę je wielkim sentymentem. Przecież byłam świadkiem ich powstawania. Mam przed oczyma obrazek, jak staruszek zdun klęczy, smaruje rozrobioną masą glinianą kafle i dopasowuje je i układa coraz wyżej. Zostawiał otwory na drzwiczki, popielnik i szyber, a później je montował, tak jak i ruszt. Doprowadzał kaflowy komin do sufitu i… wtedy wydawało mi się, że to koniec pieca. Dopiero po kilku latach, kiedy już mogłam wchodzić na strych, okazywało się, że tam jest jeszcze długi ceglany komin, wyprowadzony na dach. To dymnik.

Zduństwo było zawodem bardzo cenionym, a dobry zdun był na wagę złota, bo od jakości pieców zależał w dużej mierze komfort życia w domu. Piec służący do gotowania i pełniący rolę kuchni nazywano u nas angielką. Niektóre z nich posiadały tak zwaną duchówkę – miejsce do utrzymywania potraw w cieple. W starszych domach u sąsiadów widywałam jeszcze kuchnie i piece gliniane, ale u nas były już wyłącznie kaflowe. Blat angielki posiadał otwory do wstawiania garnków, a ich wielkość regulowano przy pomocy fajerek. Były to stalowe płaskie kółka różnych rozmiarów, nakładane jedna na drugą, aż do całkowitego zakrycia otworu. Chłopaki potrafili taką fajerkę wynosić na ulicę i popychać ją kijkiem, tocząc dla zabawy jak najdalej.

Były u nas, na obu krańcach wioski, dwie kuźnie i dwaj kowale: Władek i Adam. Dziś już ten zawód chyba nie istnieje. Powszechnie się utarło, że kowal kuje konie. Owszem, z ogromnym zaciekawieniem przyglądaliśmy się jako dzieci tej rzadko widywanej czynności. Ale jak się okazuje, był to margines jego pracy. Kowal przede wszystkim wyrabiał w swojej kuźni różne przydatne metalowe przedmioty. A że często używano ich również w budownictwie, dlatego i o tym fachu wspominam, pisząc o dawnym budownictwie wiejskim. W swoich kuźniach kowale wytwarzali zawiasy, klamki, zamki, zaszczepki, skobelki, haczyki, zapadki, klucze, antaby. Wszystko to wykorzystywano do okien i drzwi w domach i budynkach gospodarczych. Kowal wykuwał również narzędzia do prac rolnych: motyczki, grabki, szpadle, łopaty. Ale także szufelki, pogrzebacze, bosaki, obcęgi i motki oraz wielkie noże. Oczywiście kucie podków też było jego zajęciem. I choć podkowa do dziś uważana jest za symbol szczęścia, a obrazek podkuwania konia jawi się jako nostalgiczny, to tylko jedno z zajęć kowala.

Dawni wiejscy majstrzy budowlani potrafili wznieść każdy budynek od fundamentu po dach oraz wykończyć go wewnątrz. Warto utrwalić w pamięci te zawody, bo niejeden odchodzi lub już odszedł do lamusa.

Zdjęcia: pixabay

Jadwiga Zgliszewska

Podlaska Redakcja Seniora Białystok