Gdy nadchodziła wiosna, a nad wsią przelatywały bociany, przez wiele pokoleń wmawiano dzieciom, że ptaki te przynoszą ich rodzeństwo, że mały człowiek zjawia się na świecie wraz z przylotem bocianów.

Po narodzinach dziecka – choć było to zjawisko na wsi częste i powszechne – stosowano ceremoniał, do którego były przypisane zwyczaje uświęcone tradycją. Kiedy kobieta powiła maleństwo, po kilku dniach zaczynały w jej domu pojawiać się sąsiadki, pojedynczo lub po dwie, trzy, aby nie męczyć położnicy. Były to tak zwane “odwiedki”, bardzo ważny miejscowy zwyczaj, związany z narodzinami dziecka. Odwiedzające przynosiły na ogół jakieś produkty do użytku domowego. Były to na przykład kostka szarego mydła, proszek do prania, kilogram cukru, tuzin jajek czy też swojska bułka albo ciastka, a wyjątkowo – jakiś banknot o niezbyt wysokim nominale. Kumoszki interesowały się przebiegiem porodu oraz samopoczuciem kobiety. Zaglądały do dziecka i próbowały osądzać, do kogo maleństwo jest podobne. Nie przesiadywały zbyt długo, nie były też częstowane. Była to wizyta zwyczajowa, niezbędna do utrzymania dobrych sąsiedzkich relacji.

Od chwili kiedy położnica wstała z łóżka, nie zaznała już odpoczynku. Dotychczasowe obowiązki powiększały się o nowe: wstawanie nocami do noworodka, karmienie, nieustanne pranie sterty pieluch, kąpanie, przewijanie, kołysanie, czuwanie w chorobie. Kiedyś niemowlę ciasno owijano pieluszkami tak, aby nie mogło „się rozgrzebać” i zmarznąć. Okręcano nimi malucha od szyi do stóp, łącznie z rączkami. Panowało przekonanie, że nóżki powinny być wyprostowanie i ciasno owinięte, aby w przyszłości nie były krzywe. Ludzie bali się powszechnej wtedy krzywicy, która w rzeczywistości miała zupełnie inne przyczyny. Sztuki tego krępowania maleństwa trzeba było się nauczyć. Na tetrową pieluchę zakładało się flanelową, a czasem jeszcze kocyk nazywany kołderką. Tak omotane dziecko wyglądało jak… matrioszka! Ale łatwo je było podnieść, przenieść czy nawet dać starszemu rodzeństwu do potrzymania.

Karmienie piersią było uznawane za najlepsze, bo wygodne. Mleko matki nie wymagało gotowania ani podgrzewania i zawsze było blisko. Ponadto nic nie kosztowało. Jeśli kobieta miała pokarm, przeciągała okres karmienia jak najdłużej. Żadna nie krępowała się tej czynności, a karmienie zdarzyć się mogło nawet w kościele. Gorzej miały te, które piersią mogły karmić krótko. Wówczas przechodziło się na mleko krowie, które trzeba było gotować, przetrzymywać zwłaszcza w lecie bez lodówki, a w razie potrzeby – podgrzewać. W tym celu nawet nocą rozpalano w kuchni. To już był niemały kłopot. Butelka do karmienia to była zwykła ćwiartka po wódce, z zakładanym smoczkiem. O smoczku mówiło się u nas „soska”. Pomiędzy karmieniami smoczek leżał w przegotowanej wodzie, a butelkę wyparzano wrzątkiem.

Karmienie butelką powszechnie należało do starszego rodzeństwa. Robiłam to niezliczoną ilość razy. Poza tym dzieciom dawano smoczki „z kółeczkiem”. Po wyjęciu z buzi mogło się nim bawić. Niemowlak miał też jedną grzechotkę, którą nazywano brzękawką. I na tym koniec. Dziecko leżące w kołysce czy w łóżeczku mogło przekładać w rączkach jakieś inne lekkie przedmioty. Doskonale bawiło się, gdy mu podano szeleszczący papier – zwykłą gazetę, a zwłaszcza celofan. Słysząc te dźwięki nieraz długo i rozkosznie się śmiało.

Noworodki umieszczano w kolebce plecionej z wikliny i zawieszonej u sufitu przy łóżku rodziców. Było to o tyle praktyczne, że zawsze można było je pobujać, nie budząc przy tym innych domowników, bo ten rodzaj hamaka nie wydawał dźwięku. Starsze niemowlę, które mogło już wychylić się i wypaść z kolebki, spało w drewnianej kołysce na biegunach. Kiedy przestawano dziecko kołysać, odejmowano je i mebel stał odtąd na nóżkach, służąc za łóżeczko. Latem malucha śpiącego w kolebce czy łóżeczku przykrywano w całości merlą, czyli gazą, chroniącą przed muchami. Czasem trzeba było długo kołysać niemowlaka, aby usnął lub przestał płakać. Tym zajmowały się starsze dzieci. Nie lubiliśmy tej czynności jako przeraźliwie nudnej. Ale nikomu nie przyszłoby do głowy, nie posłuchać rodziców.

Kiedy dziecko zaczynało siadać, okładano je z każdej strony poduszkami. Gdy stawało na nóżki, wkładano je do specjalnego urządzenia z drewna, zwanego stojanem. To coś w rodzaju stabilnego, dość ciężkiego okrągłego walca z ażurowymi ściankami i otworem na wstawienie dziecka, które opierało się i trzymało rączkami jego górnej krawędzi. Podobny do tego kojca był starodawny chodzik, u nas nazywany „chodunkiem”. Nie każda rodzina jednak posiadała takie udogodnienia dla swych najmłodszych pociech.

Najważniejszym wydarzeniem związanym z maleństwem był jego chrzest. Odbywał się on dość szybko po urodzeniu, najpóźniej miesiąc po tym wydarzeniu. Ja miałam zaledwie tydzień, gdy zostałam ochrzczona, a że urodziłam się w Palmową Niedzielę, Wielkanoc była znakomitą okazją do urządzenie chrzcin.

Imiona wybierano obowiązkowo „z patronem”. Nie do pomyślenia było ochrzcić dziecko inaczej niż jednym z imion wymienionych w litanii do wszystkich świętych. Często nadawano imię po dziadkach, rodzicach czy innych członkach rodziny. Przedstawiciele mojego pokolenia pochodzący ze wsi są na ogół noszą takie imiona.

Kolejną ważną sprawą był wybór rodziców chrzestnych. Zwracano przy tym uwagę, aby to były osoby wierzące i praktykujące. Na ogół zapraszano po jednym rodzicu chrzestnym spośród rodziny z obu stron. Ważne też były istniejące zażyłości i przyjaźnie z sąsiadami. Tacy też chętnie bywali proszeni. Później już zawsze można było się nazywać wzajemnie kumami. A przybywało ich wraz z każdym kolejnym potomkiem. Warto było tak postępować, bo rodzina czasem mieszkała dalej, a sąsiedzi byli zawsze pod ręką – pomocni i życzliwi. I to jest kolejny przykład na dobre współżycie dawnej wiejskiej społeczności.

Chrzest odbywał się w dzień powszedni. Zostanie chrzestną stanowiło zaszczyt, ale jednocześnie było to kosztowne wyróżnienie. U nas był taki zwyczaj, że matka chrzestna kupowała wszystko, co było konieczne na tę okazję. Nawet sama ubierała chrześniaka do chrztu. Chrzestny natomiast opłacał ten sakrament „co łaska” u księdza i organizował furmankę na przejazd. Wtedy chłopców ubierano na różowo, a dziewczynki na niebiesko. Tłumaczono to analogią do szat Matki Boskiej i Jezusa. Każdemu zakładano koszulkę, kaftanik, sweterek, śpioszki, czapeczkę, a potem wkładano do becika. Becik do chrztu był ozdobiony falbanami i koronkami. Nakrywano go jeszcze szatką chrzcielną przystrojoną haftem i wstążkami w odpowiednim kolorze, która u nas nazywała się „chrzczonką”. Do świątyni jechali tylko rodzice chrzestni z dzieckiem, nigdy rodzeni. Przed zmianami posoborowymi w kościele, nie byli tam potrzebni. Za to w domu jak najbardziej, bo szykowali poczęstunek.

Chrzestni siedzieli na furze, a jedna z babć wynosiła z domu i podawała odświętnie wystrojonego noworodka. Było to dla niej wyróżnienie, ale przede wszystkim dopełnienie tradycji. Najczęściej dostawała wtedy czekoladę od ojca chrzestnego dziecka. Sam chrzest był krótką i cichą uroczystością. Po powrocie chrzestni, podając dziecko rodzicom, oznajmiali, że nie jest już poganinem, lecz poświęconym chrześcijaninem. Malca szybko przystawiano do piersi, bo zgłodniał. Pozostali zapewne też, więc zasiadano do stołu, aby uczcić tak piękną okazję. Oczywiście, zawsze był też alkohol i ogólna wesołość. I tylko matka nowo ochrzczonego musiała przy nim czuwać, jak zawsze.

Potem dziecię rosło razem z innymi dziećmi, będąc najmłodszym do chwili, kiedy pojawiał się nowy członek rodziny. Trudne to były czasy i chylę czoła przed tamtymi ludźmi, w tym i przed własnymi rodzicami. Ale dziś jestem szczęśliwa, że pochodzę z wielodzietnej rodziny. I z niepokojem obserwuję współczesne rodziny z jednym dzieckiem lub bezdzietne. Jest to jednak znak naszych czasów.

(foto: pixabay)

 

Jadwiga Zgliszewska

Podlaska Redakcja Seniora