Na wsi wesele, czyli o dawnych zwyczajach związanych z zaślubinami – część II.

Nic bardziej nie utkwiło w mojej dziecięcej pamięci  niż wiejskie wesela, którym towarzyszył ogrom emocji. Każda taka okazja to niekończące się oczekiwanie, a potem – kolejna dawka radości, płynąca z dzielenia się wrażeniami z rodziną i znajomymi.

W pierwszej części wspomnień, związanych z wiejskimi weselami, opisałam okres od zawarcia znajomości pomiędzy panną i kawalerem aż do momentu, gdy pan młody jechał paradnie z drużbami do domu panny młodej, aby ją zabrać do ślubu.

Tam zaś pannę młodą strojono do ceremonii. Ubierała ją starsza drużka oraz inne druhny ze wsi i z rodziny. Ta, która za godzinę miała stanąć przed ołtarzem, teraz bez pośpiechu nakładała białą suknię ślubną. Potem starsza druhna przypinała jej do włosów za uchem mały  mirtowy  wianuszek, który leżał w nocy w spodeczku z wodą, aby zachować świeżość. Wianek mirtowy był symbolem czystości, podobnie zresztą jak biały welon. W pewnym momencie publicznie padało głośne pytanie: „Czy panna młoda godna jest tego wianka?” Zazwyczaj zgodny chór zgromadzonych gości odpowiadał twierdząco, co miało oznaczać, że dziewczyna wytrwała w panieńskiej cnocie. Kiedy wiedziano, że jakaś panna była już „zhańbiona”, bo na przykład miała nieślubne dziecko albo była w ciąży, nie mogło być mowy ani o wianuszku na głowie, ani o welonie! Ale wtedy były to wyjątkowo rzadkie przypadki.

Welony w tamtych czasach były długie i ciągnęły się po ziemi. Zwykle koniec welonu niosły wystrojone dzieci. Kiedy byłam mała, zadałam mojej mamie pytanie, dlaczego jej welonu nie niosłyśmy do ślubu my – jej córki? W mojej rodzinie do śmierci mamy powtarzano to pytanie jak anegdotkę. Odpowiedzią zawsze były salwy śmiechu. Taka sytuacja, aby córki niosły welon, była wówczas nie do wyobrażenia. A dziś? Czemu nie.

Po pojawieniu się pana młodego gorączka weselna przybierała na sile. Kto mógł, wciskał się do pokoju, gdzie następowało powitanie. Wtedy wygłaszano rzewną przemowę zwaną wiankiem. Różne teksty tych wystąpień krążyły wtedy wśród młodych, przepisywano je i starannie przechowywano. Mówiły one o żegnaniu przez pannę młodą panieńskiego stanu i przestrzegały przed nowym etapem życia, który tak słodkim już nie będzie.

Kiedy ponad czterdzieści lat temu moja siostra wychodziła za mąż, byłam jej starszą drużką. Rodzice pragnęli przypomnieć i przywrócić ten zanikający już zwyczaj. Fragmenty tego „wianka” pamiętam do dziś. Pamiętam tremę, kiedy z bijącym sercem wygłaszałam go wobec licznych gości.
„Wiesz, panno młoda, że już nie dla ciebie będzie śpiew słowika,
że już nie dla ciebie będzie grać muzyka,
bo już nie dla ciebie dzwony dzwonić będą,
gdy ci do kościoła zdążyć będzie trudno”.

Albo:
„Wy śmiejcie się wszyscy – ona płakać powinna,
w panieńskim wianku już nie będzie chodziła.
Panieński wianek, panieńska cnota,
droższe od srebra i droższe od złota,
bo perły i złoto – to wszystko przeminie,
a wianek panieński na zawsze słynie”.

Wygłoszony „wianek” był tym wyżej oceniony, im więcej łez wycisnął. Po weselu przepytywano: „A jaki był „wianek”? Czy ładny? Czy długi? A czy płakali?” Na zakończenie jednak zawsze pojawiało się wezwanie: „Poproszę o głos kapeli, niech się serce panny młodej rozweseli!”. Ale o weseleniu się na razie nie mogło być mowy.

Bo czekał już nakryty białym obrusem stół. Na nim ustawiono wodę święconą i krzyż – rekwizyty do błogosławieństwa młodych. Przyklękali oni na rozesłanym dywanie, teraz już przed rodzicami obu stron. Żegnanie krzyżem, całowanie w głowy, bezładne słowa matczyne i ojcowskie, przemieszane ze łzami… Prawdę mówiąc, mało kto się tym przejmował poza bezpośrednio zainteresowanymi, bo zgromadzeni w domu i na podwórku goście myśleli już tylko o ślubie i weselu.

Wtem orkiestra huknęła marsza, a wśród gości następowało lekkie podniecenie. Oto starsza druhna przypinała na szpileczce do ubrań wszystkim weselnikom płci męskiej zrobione wcześniej kokardki z białej wstążeczki. Panny nerwowo rozglądały się, czy aby podejdzie do nich jakiś kawaler, żeby było z kim stać w kościele, a i najpewniej bawić się  w trakcie całego wesela.

Tymczasem dzieciarnia czekała w napięciu na wyjazd do kościoła. Goście sadowili się na odświętnie przybranych furmankach i czekali na tę najważniejszą, pierwszą, która powiezie do ślubu młodą parę. Wtedy panna młoda wyciągała wielką torbę pełną cukierków. I to nie byle jakich, bo najczęściej były to ulubione przez wszystkich krówki. Rozrzucała je na wszystkie strony. Ścisk, pisk i przepychanie się… I zostawali tak z tymi słodyczami, aby oczekiwać przyjazdu weselników od ślubu.

archiwum rodzinne

W świątyni bezpośrednio za parą młodych i parą starszych drużbów ustawiał się orszak weselny. A w nim, w parach, młodzi goście stanu wolnego, a także młode stażem małżeństwa. O tym, czy wesele było duże i paradne, stanowiła długość ślubnego orszaku. Komentowano później, czy orszak sięgał końca ławek, czy aż pod chór, czy do samych drzwi. Zaproszeni goście oraz obcy i ciekawscy siedzieli w ławkach, ale młodzież przez całą uroczystość obowiązkowo stała pośrodku kościoła. Uroczystość rozpoczynał chór podniosłym hymnem „Veni Creator”.

Tymczasem w weselnym domu wynajęte do obsługi wesela kobiety dwoiły się i troiły. Biegały roznosząc zastawy, chleby, ciasta, napoje, żeby po powrocie weselników z kościoła móc jak najprędzej podawać ciepłe jedzenie.

Młodych po ślubie rodzice witali w domu chlebem i solą. A potem zasiadano za stoły. Dań było bez liku. Pierwszy posiłek miał zaspokoić głód, bo nikt nie jadł od kilku godzin. Wszyscy jedli, orkiestra przygrywała „Sto lat”, a coraz bardziej podpici biesiadnicy gromko skandowali: „Gorzko, gorzko!” Państwo młodzi za każdym razem musieli „słodzić”, to znaczy wstawać i publicznie się całować. Potem okrzyk „gorzka wódka” kierowano w stronę starszych drużbów. Ci, często poznali się dopiero na weselu, więc dla zachowania tej tradycji musieli przełamać obyczajowe bariery Nikt się jednak z tym nie liczył – zwyczaj to zwyczaj. Takie „słodzenie” przechodziło w końcu na rodziców, teściów, rajków i swatki. I tylko ci naprawdę sobą zainteresowani wymieniali całusy ukradkiem.

I zaczynały się śpiewy. Śpiewano, kołysząc się za stołami: „Szła dzieweczka do laseczka”, „Głęboka studzienka”, „Stoi w polu grusza”, „Siadła pszczółka na jabłoni” i wiele, wiele innych, znanych do dziś piosenek. A orkiestra grała, a wódka się lała, zaś pierwsze „ofiary’ zasypiały za stołem! To był znak, że czas odetchnąć świeżym powietrzem i trochę pospacerować.

Przyjęte było, że tańce odbywały się w innym domu, w którym przygotowano duże pokoje do tańca. Tam lokowano orkiestrę i zaczynała się zabawa. Tańczono walczyki, polki, oberki. Wszystko w parach, które czasem rozdzielał „odbijany”. Panny zaś drżały z niepokoju, czy je  ktoś poprosi do tańca. Zazwyczaj ten, który towarzyszył im wcześniej, czy podobał się czy nie, pozostawał ich partnerem do końca wesela. Po prostu w tamtych czasach  nikogo nie zapraszano z osobą towarzyszącą, a jedynym wyjątkiem byli narzeczeni.

Zabawa z tańcami i przyśpiewkami trwała do północy, bo wtedy następowały oczepiny. Ceremonialnym zdejmowano pannie młodej welon, a ta rzucała go na tańczące w kółku panny. Wszystkie próbowały go złapać. Tej,  której udało się go pochwycić jako pierwszej, wróżono rychłe zamążpójście. W tamtych czasach była to szczęśliwa przepowiednia. Po oczepinach tańce trwały nadal, zaś około drugiej po północy proszono do domu weselnego  na tak zwany „obiad”, podczas którego obowiązkowo serwowano gorące dania.

Pamiętam jak jesienią 1966 roku rodzice wrócili z wesela mojego stryja i opowiadali, że podano tam gołąbki. Na wsi była to wówczas wielka nowość. No i torty! Już na weselach pojawiały się torty!

Ciekawy był też inny zwyczaj w czasie tego dziwnego „obiadu” nad ranem. Oto orkiestra grała każdemu z gości jakiś wesoły muzyczny kawałek, a ten… płacił! To znaczy wrzucał banknot do koszyczka, a zebrane pieniądze przeznaczano dla świeżo upieczonych małżonków. Żartowano, że to na kołyskę. Ten, kto płacił, mógł wybrać i zadedykować piosenkę. Nazywano to „dzień dobry”. Nie wszystkie piosenki były cenzuralne, zwłaszcza że alkoholu sobie nad ranem nie żałowano. Zapamiętałam takie przyśpiewki: „Żeby było w misce, w łyżce i w kołysce”  oraz jedno    nieobyczajne, skierowane do pana młodego: „Żeby ci się dobrze działo – w nocy stało, w dzień zwisało”.  Życzeniom i graniu nie było końca, koszyczek krążył wokół stołu, wódkę polewano, potrawy coraz to nowe na stoły podawano, a orkiestra grała. Kiedy granie „dzień dobrego”, bo tak to odmieniano, dobiegało końca, był już biały dzień.

Powoli goście wstawali od biesiadnych stołów. Jedni odjeżdżali furmankami do pobliskich miejscowości, bliższa rodzina szła na nocleg do sąsiadów, miejscowi wynosili się do siebie. Gospodyni z kucharkami wiązały tłumoczki z gościńcem na wynos, gospodarz wychylał z chętnymi kielicha na tak zwane rozchodne. Wszyscy wylewni, mili, serdeczni, zjednoczeni  dobrą zabawą, zapraszali się nawzajem i życzyli wszystkiego najlepszego bez końca.

Nowożeńcy zaś, choć zmęczeni, myśleli już tylko o nocy poślubnej,  mimo iż oto dzień właśnie nastawał. Wszak jutro lub pojutrze miały być przenosiny i otuliny. Oznaczało to nieuchronną przeprowadzkę do męża. A zaraz potem proza życia – zwykłe odzienie i robota z teściową w kuchni lub z mężowską rodziną w polu. Do cieszenia się sobą pozostawały jedynie noce, a ich owocem w rok po ślubie – dziecko, pierwszy potomek. A potem następne i następne… Ale o „stanie błogosławionym” młodych kobiet sprzed pół wieku, porodach, połogu i opieką nad niemowlęciem, napiszę innym razem.

(foto: pixabay i archiwum rodzinne autorki)

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok