Dziś już mało kto pamięta, jak kiedyś wyglądała tak prozaiczna dziś czynność jak pranie. Kiedyś pranie robiły kobiety nad strumieniem, posługując się drewnianymi kijankami, usuwając brud z tkanin przy pomocy ługu, przygotowywanego przez babcię na bazie… popiołu! Znam to z opowiadań mamy. Ale sama czegoś takiego nie miałam okazji oglądać. W czasach mojego dzieciństwa praca ta odbywała się już w trochę bardziej „cywilizowany” sposób.

Dawniej liczne rodziny wiejskie urządzały duże prania. Nie odbywały się one zbyt często, ponieważ wymagały wielkiego zachodu. Było to było naprawdę niemałe przedsięwzięcie. Przygotowywało się je i przeprowadzało przez parę dni. Najpierwsze obrazki, jakie pojawiają się w pamięci, to pranie w moim domu na wsi jeszcze bez użycia pralki wirnikowej typu Frania. Do dziś czuję wszechobecną woń mydlin, unoszącą się we wszystkich pomieszczeniach. I… brak gotowanego obiadu! Ale po kolei.

W dniu poprzedzającym tę trudną i ciężką robotę mama ściągała pościel ze wszystkich łóżek oraz zasłony, firanki, kotary. Kazała nam zdejmować z siebie noszone ubrania. Tata przynosił z komórki wór z brudną odzieżą. Już wieczorem grzali wodę, aby część prania namoczyć z proszkiem.

Następnego dnia rodzice wstawali o świcie. Zimą była to czarna noc. Ojciec wyciągał wodę ze studni, przynosił ją wiadrami i nalewał do ceberka czy wanienki, aby zrobić jak największy zapas. Na każdym stopniu schodków zostawiał pełne wiadro. Mama w tym czasie nastawiała na kuchni ogromne gary wody. Wtedy też gotowała krochmal rozrobiony z mąki ziemniaczanej i odstawiała do wystygnięcia. Śniadanie zjadaliśmy szybko, a  po nim tata wychodził do pracy, a część z nas do szkoły.

Jak byliśmy mali, mamie w tym wielkim praniu pomagała babcia Olesia. Pośrodku kuchni ustawiały dużą balię, do której nalewały gorącą i zimną wodę, dostosowując jej temperaturę do prania. Zaczynały oczywiście od białego, potem jasne, a następnie coraz to ciemniejsze. Obie rozebrane tylko do koszul bez rękawów, opasane dużymi fartuchami, w chusteczkach zawiązanych z tyłu głowy. Pot  spływał im po czołach, a my ocierałyśmy to mamę to babcię.

Rzeczy były na ogół mocno zabrudzone, więc trzeba je było dużo mydlić i mocno szorować. Do szorowania zabrudzonych miejsc używano blaszanej tary. Była to aluminiowa pofalowana blacha na nóżkach. Mama jej nie lubiła i rzadko używała. Za to po każdym większym praniu miała starte do krwi  palce rąk. Dużym wysiłkiem było też wyżymanie i wykręcanie prania. Wszystko to nie lada harówka bez odpoczynku, po której przede wszystkim bolał krzyż od ciągłego utrzymywania schylonej pozycji. Kiedy praczka się prostowała, to jedynie by odłożyć upraną rzecz do miednicy i włożyć brudną do balii, dolać gorącej wody lub podrzucić drewek do pieca.

Ogień utrzymywano przez cały czas nie tylko do grzania wody. Nastawiało się też ogromny kocioł do wygotowywania pościeli, obrusów i wszystkiego, co lniane. Trzeba też było gotujące się pranie często mieszać i przewracać drewnianym narzędziem, choćby wałkiem. Kiedy wyciągano wrzącą porcję już wygotowaną, przede wszystkim odpędzano dzieci, by się nie poparzyły. Kobiety natomiast niejednokrotnie miały poparzone przedramiona, bo nieopatrznie uderzyły się jakimś wyciąganym z gara fragmentem garderoby. Dużej siły wymagało też zdjęcie takiego kotła z płyty. Kiedy jedna część była wygotowana, załadowywano gar ponownie i cykl się powtarzał. Gotowanie bielizny pozwalało na lepsze usunięcie brudu oraz częściowe wybielenie.

Tymczasem pranie podstawowe, ręczne, trwało nadal. Było mozolne nie tylko ze względu na ilość, ale też dlatego, że czynność powtarzano kilkakrotnie. To wstępne nazywało się praniem „z pierwszego brudu”, potem było gotowanie. Kiedy trochę przestygło, zaczynało się pranie „z gotowanego”. Czynności te zachodziły na siebie, więc gdy było więcej praczek, dostawiano na przykład wanienkę i każda robiła swoje. Po dwukrotnym upraniu stert odzieży i pościeli  oraz ich wygotowaniu, zaczynało się płukanie. Przed tą czynnością wszakże należało opróżnić balię z brudnej wody. Miała ona w dnie zamykany otworek, przez który spuszczano wodę. Niestety, ponieważ nie było kanalizacji, zbierało się ją do podstawionych wiaderek, które należało ręcznie dźwigać na dwór do wylania.

Teraz balię napełniano ponownie czystą wodą, tym razem do zimnej dolewano znacznie mniej gorącej. Ta czynność miała u nas nazwę szastanie. Pranie należało więc wyszastać w letniej wodzie i to już była nieco lżejsza czynność. Pozostało jeszcze nakrochmalić lnianą pościel, obrusy i ręczniki. Najgorsze było jednak kilkakrotne wykręcanie, od którego ręce bolały jeszcze kilka dni później.

Nawet jeśli to było lato, tylko odzież suszono na dworze, rozwieszoną na sznurach umocowanych pomiędzy drzewami. Bieliznę zawsze wieszano do wyschnięcia na strychu. Ogromnym wyzwaniem było pozanoszenie na górę ciężkich miednic i wiader po zwykłej drabinie. Latem na strychu panował duszący żar. Najgorzej jednak było zimą, kiedy ręce przemarzały i kostniały od mrozu, bo żadne rękawice nie nadawały się do tej pracy. Zaś samo pranie tak sztywniało w rękach, że trudno je było przewiesić przez linkę. Po zapełnieniu wielu sznurów schodziliśmy z ulgą na dół.

Wszyscy byli zziębnięci i głodni. Nikt wcześniej nie miał czasu palić w piecu, bo i tak przez cały dzień trzymano ogień pod kuchnią. Jak wspomniałam na początku, w dniu dużego prania nie było w domu gotowanego obiadu. Powód był prosty – przez cały czas wszystkie dziury i fajerki były w angielce zajęte. Istniało u nas kilka utrwalonych zestawów zastępujących obiad w takim dniu: chleb ze smalcem i kwaszonym ogórkiem, chleb z marmoladą, szybko usmażone jajka gdzieś na brzegu płyty, wyjątkowo otwierano jakiś słoik ze swojskim pasztetem. Ale to już szczyt marzeń. Ogólnie nie znosiłam dnia dużego prania. Bo to małe, dosyć częste, nazywało się po prostu przepierką.

Kiedy ja i siostra byłyśmy nastolatkami, w pełni angażowano nas do tej pracy. Robiłyśmy wszystko, co zostało opisane. W czasie roku szkolnego nasz tata udawał się w przeddzień do szkoły i zwalniał jedną nas na tę okoliczność. Tak naprzemiennie, gwoli sprawiedliwości. Nauczyciele nie robili najmniejszego problemu, był to wtedy powód jak najbardziej uzasadniony. Zwłaszcza że byłyśmy dobrymi uczennicami, a dodatkowo nasza matka na wywiadówkach była chwalona przed całą szkołą za czystość. A siostra siostrze przekazywała, co było w szkole i nadrobienie dnia nieobecności było prostą formalnością.

Kiedy na wieś dotarły wreszcie pralki wirnikowe typu Frania, kończyłyśmy już szkole podstawową. Pralka ta stała się obiektem pożądania wszystkich kobiet wiejskich. Przecież ujmowała tak wiele pracy! Kiedy patrzę na to z dzisiejszej perspektywy, wciąż widzę ogrom czynności, które nadal trzeba było wykonać ręcznie. Zwłaszcza, że w moim środowisku nie przyjęły się wyżymaczki, które po prostu usuwano z pralek. Uznano, że za słabo wyciskają wodę. Ale mimo wszystko nie trzeba już było trzeć w rękach ani na tarze. Pralki na wiele lat udogodniły tę jedną z najmniej przyjemnych prac domowych.

Zapamiętałam jeszcze, że poprzedniego wieczoru u nas w domu ścierało się na tarce dużo mydła z kostki. Dopiero potem poznano i zaczęto stosować płatki mydlane. Wszystko mieszano z proszkiem do prania. Ten sposób łączenia środków podsunął rodzicom ktoś z miasta.

Dzisiejsze pranie odbywa się zaledwie w kilka godzin, można je zrobić nawet podczas nieobecności domowników. Aż trudno uwierzyć, że zaledwie pół wieku temu stanowiło taki ambaras. Jednak postęp techniczny to wspaniała rzecz!

Fot. pixaby.com

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok