Wszystkie dzieci są łasuchami, a kiedyś były nimi tak samo jak dzisiaj. W mojej wsi sklep spożywczy był zawsze. W nim dwa-trzy rodzaje cukierków: owocowe i toffi lub irysy. Krówki i raczki tata przywoził nam z miasta na swoje imieniny. Ciastek też dwa rodzaje: kruche petit beurre i pierniczki katarzynki. Do dziś czuję w ustach tamte niezapomniane smaki.

Potem pojawiły się jeszcze jedne czy drugie. Z cukierków nastały pudrowe: owocowe i miętowe. Były też jeszcze dropsy i lizaki. Bez wyboru. Największym rarytasem była czekolada, którą kosztowało się raz czy dwa razy w roku. Również dwa rodzaje – nadziewana i twarda. Z napojów oranżada i, trochę od niej droższa, tzw. mandarynka; oba płynne smakołyki w butelkach zwrotnych z korkiem na sprężynkę. Pamiętam prawie wszystkie ceny wymienionych tutaj smakołyków.

Na tym sklepowy asortyment ówczesnych łakoci się kończył. Dla wiejskiego dziecka słodycze ze sklepu były wielką rzadkością. Za to mieliśmy swoje ulubione smakołyki, tak łatwo osiągalne, jak i mniej „oficjalne”. Te drugie dostępne były zwłaszcza latem, a więc wakacyjną porą, kiedy i czasu było więcej, aby myszkować po najrozmaitszych zakamarkach. Dość często był to owoc zakazany, czyli coś, co „zdobywało się”  w cudzym ogrodzie i sadzie, w lesie lub na polu. Sąsiada, oczywiście. Bo wtedy smakowały najbardziej.

Ale może najpierw o zwyczajnym jedzeniu, powszechnie lubianym przez dzieci. Jednak nie o posiłkach spożywanych w domu, ale o tym, co można było chwycić w ręce i pobiec na ulicę do koleżeństwa. Najpierw więc pajdki chleba z cukrem i wodą. Oczywiście swojskiego, z żytniej mąki, co dawało efekt słodko-kwaskowego smakołyku. Ja i moje rodzeństwo mieliśmy to szczęście, że mogliśmy się delektować luksusem w postaci chleba z cukrem i śmietaną. Ojciec był w tym czasie mleczarzem, więc w naszym domu śmietana była zawsze dostępna. Zazdrościli nam tego rówieśnicy. Choć nie skąpiliśmy nigdy popularnego „gryza”, a czasem nawet i połowy swojej kromki. Lubiliśmy też świeży chlebek ze swojskim masłem robionym tłuczką. Sama takie masełko czasem pomagałam ubijać. Jeszcze bardziej pyszny był z dodatkiem swojskich powideł śliwkowych, a śliw węgierek pełno rosło w naszym sadku i na polu. Jeden z moich braci natomiast tak bardzo uwielbiał chleb ze smalcem i kwaszonym ogórkiem, że – ku rozpaczy mamy (co ludzie powiedzą?) – wybłagał i pobiegł z taką pajdą na ulicę… w Wielkanoc! Ja wolałam posypaną młodym szczypiorkiem. Z tych ulubionych dziecięcych specjałów dostępnych zawsze, choć niekoniecznie z pełną aprobatą mamy, czasem podkradało się miód, który przechowywano w domu tylko „na lekarstwo” – wtedy oczywiście smakował o wiele bardziej. Także tylko w chorobie dane było czasem się delektować koglem-moglem. Wtedy, gdy chwycił atak niepohamowanego kaszlu, a żadnego innego środka pod ręką nie było, zwłaszcza nocą. Bez wątpienia to dla malca jakaś delicja, ale lepiej by było obejść się bez niej i bez tej przykrej dolegliwości.

Chyba jednak największym przysmakiem było wszystko to, co potrafiliśmy zdobyć sami. Różnymi sposobami. Będąc przy warunkach domowych, to na przykład – pod nieobecność rodziców – samodzielne gotowanie budyniu. Nic by w tym dziwnego nie było, gdyby nie fakt, że w ciągu dnia nie było mleka. Poranny udój zanosiło się do zlewni, wieczorowy był dostępny dopiero przed nocą. A w środku dnia? Nie było innej opcji jak tylko wydoić krowę. Może to jedyna czynność, którą spośród rodzeństwa potrafiłam wykonać tylko ja? Oczywiście nie mogłam wydoić krasuli do końca, bo wybieg ów miał być tajemnicą. Poprzestałam więc na litrowym kubku i kwita. Nim wrócili rodzice, naczynia były umyte i ani śladu po naszej uczcie. Nie pamiętam jak, ale kiedyś się o tym dowiedzieli – chyba wieczorowy udój wydał się mamie zbyt skąpy. Wtedy dopiero podniosło się larum! Okazało się, że pod żadnym pozorem krów nie można doić tyko „częściowo”, bo w ten sposób „mleko się przepala”, czyli zmniejsza mleczność krasuli. Nauka ta pozostała w głowie do końca życia.

Lepiej więc już było wyruszyć gdziekolwiek, w poszukiwaniu smakołyków. A latem w obfitości dostarczała ich sama natura. Najbardziej pociągały nas ogrody i sady, bo tam kusiły dorodne owoce i warzywa. Zakradaliśmy się mniej czy bardziej jawnie tak do własnych, jak i sąsiedzkich, ale raczej na drodze wymiany, to znaczy do włości naszego koleżeństwa. I tutaj – w zależności od miesiąca – naszym zainteresowaniem w ogrodach cieszyły się tak kuleczki rzodkiewek, mały młodziutki szczypiorek, nawet zwykły szczaw i pierwsze pędy rabarbaru, potem cienkie marchewki i zielone ogórki. Trochę później – okazy kalarepki czy brukwi, czy wreszcie pomidory.

Pod jesień kusiły dojrzewające czapy słoneczników oraz pestki z dyni. Swoistym specjałem był dla nas wtedy również mak z dojrzałych makówek, rosnących na polach i w ogródkach. Wtedy jeszcze można go było w dowolnej ilości uprawiać. Wyszukiwaliśmy też poletka, gdzie można było zebrać zielone strączki grochu.

Więcej rozkoszy dla podniebienia dostarczały sady. U nas były tylko wiśnie i śliwy. Wiśni było dużo, a obrywać je zaczynaliśmy zdecydowanie przedwcześnie, gdy zdążyły zaledwie poróżowieć. Były kwaśne, nawet gorzkawe i trochę twarde. Chodziliśmy z kubeczkami, łyżeczkami i cukrem. Wyciągaliśmy pestki, sok przeciekał pomiędzy paluszkami niczym krew. Dodawaliśmy trochę cukru, miażdżyliśmy owoce i dało się je już wtedy zjeść. Brrr! Mimo to pamiętam, że wszystkie buzie wykrzywiały się w dziwnym grymasie, ale mimo to nikt nie narzekał. Cieszyliśmy się tylko, że jutro będą czerwieńsze i dojrzalsze. Innym rarytasem wczesnego lata były jabłka papierówki. Na szczęście po nie, choć kusiły dostrzeżone gdziekolwiek, nie musieliśmy sięgać do cudzych sadów, bo aż dwie jabłonki rosły u dziadków i mogliśmy się w pełni rozkoszować ich wczesnym smakiem. Choć i tak te zza płotu sąsiada zawsze wydawały się lepsze: większe, żółciejsze, bardziej dojrzałe.

Z tego okresu w pamięć zapadły mi jeszcze gruszki kartoflówki i bery. Te z kolei były na kilku drzewkach u ciotki Marysi i też były osiągalne. Smak obu gatunków również towarzyszy mi do dziś. Trudniej dostępne, przynajmniej we wczesnym dzieciństwie, były agrest i porzeczki, które nęciły dziecięce łakomstwo. Niestety, wcale nierzadkim grzeszkiem tamtego okresu było zakradanie się do cudzych sadków, aby skubnąć garstkę czy dwie tych przeraźliwie kwaśnych owocków. Smak żaden, strach przy konfesjonale wielki (tak, tak – dobrze pamiętam!), a mimo to po roku znów pokusa była ta sama…

Najbardziej smakowite i dostępne były chyba te „dary boże”, które rosły samoistnie w lasach, na miedzach i polach. Pamiętam nasze wędrówki w poszukiwaniu poziomek, bo w znanych nam miejscach zbyt wiele ich nie było. I tę radość, gdy któreś z nas znalazło większą ich polankę. Inna rzecz to eskapady na maliny. Tych owoców było do woli, ale jak na nasze małe nóżki – rosły daleko. Las zwany Bujnowszczyzną oferował ich wiele, dlatego po zbiory chodzili również dorośli. Maliny leśne miały jeden feler – bywały robaczywe. Umieliśmy sobie z tym poradzić, zręcznie usuwając niezdatną część owocu. Nie sposób przecież było zrezygnować z ich  niebiańskiego smaku. Pomimo długiej drogi rodzice się zbytnio nie gniewali się na te wyprawy, ponieważ las ów przylegał bezpośrednio do naszego najbardziej oddalonego pola, więc był  znany. No i nawet ta odległość, i pojadane w drodze nie były przeszkodą, byśmy jakiejś koneweczki czy słoika malin nie donieśli do domu. Żeby spróbować mogli ci, co się na wycieczkę nie zabrali. W podobny sposób, już późnym latem, szukaliśmy po miedzach i rowach kwaśnych jeżyn. Niestety, czarne jagody pozostawały poza zasięgiem naszych marszrut, ale raz w roku jeździliśmy na zbiory do jednej z naszych cioć, które mieszkały „przy lesie”. Wyprawa była wspaniała, bo całodzienna, z całą ferajną, ale samo zbieranie jagódek już niekoniecznie. Bo zbyt szybko męczyło i nużyło. Za to już w domu, z kluskami – smakowały znakomicie!

Na koniec jeszcze o próbowanych i smakowanych przez nas roślinach, które trujące wprawdzie być nie mogły, ale trudno je w pełni uznać za spożywcze. Oto zjadaliśmy z przejęciem wszystkie… bzowe „szczęścia”, to znaczy pojedyncze kwiatuszki z kiści bzu, które posiadały inną liczbę płatków niż standardowe cztery (trzy, pięć, sześć itd.). Bo już samo znalezienie takiego miało symbolizować szczęście, ale by się ono dopełniło, należało kwiatuszek przeżuć i przełknąć. Dało się, zapewniam. Później wysysaliśmy z upodobaniem nektar z kwiatów akacji, zrywanych pod szkołą. Były naprawdę słodkie. W jednym lasku znaliśmy miejsce, gdzie rósł zajęczy szczawik. Nasza mała grupka utrzymywała tę wiedzę jakiś czas w tajemnicy, aby mieć na wyłączność zajadanie się tym kwaśnym, dzikim smakołykiem. Nie wiem jaką nazwę miała roślina, której „owoce” (a może kwiaty?) miały okrągły kształt i były twardawe oraz… bezsmakowe, a jednak włączaliśmy je do swego podwórkowego menu, raz pod nazwą „serek”, innym razem „chlebek”.

Patrząc z dzisiejszej perspektywy, zupełnym kuriozum było nasze szaleństwo na punkcie „kleju z wiśni”. Były to lepiące, gumowate, przezroczyste narośla na konarach wiśni. Czasem trzeba było się po nie całkiem wysoko wdrapywać, ale oderwana plastrami masa ogromnie nam smakowała. To taka namiastka pomiędzy galaretką owocową a gumą do żucia, poznanymi dużo, dużo później. Jedliśmy tę masę często każdego roku. Celowo przeszukałam pod tym kątem internet. Okazuje się, że ta narośl jest – o zgrozo! – objawem choroby drzew owocowych. Dokładniej niczym innym jak rakiem. Mam nadzieję, że tamten „przysmak” ze zmutowanych komórek nie uczynił jakiejś krzywdy młodym organizmom.

Największą ekscytacją tamtych lat jawi mi się wino z chabrów. Skąd nam to przyszło do głowy? Kto przekazał pomysł i „przepis” – nie mam pojęcia. Ale wiem aż nadto dobrze, że je robiliśmy potajemnie! Zbieraliśmy chabry w zbożu, odrywaliśmy same kwiaty od łodyżek, zalewaliśmy przegotowaną wodą. Dodawaliśmy cukier i trochę drożdży oraz zamykaliśmy szczelnie w butelce. Ustawialiśmy ją w ciepłym miejscu, a dokładnie zagrzebywaliśmy w stodole, w sąsieku siana. Zaglądaliśmy codziennie. Fakt, fermentowało. Nigdy nam jednak nie starczało cierpliwości, by wytrzymać dłużej niż dwa – trzy dni. Wypijaliśmy więc kolejno, z jednej butelki, gładząc się po brzuchach, że niby takie wspaniałe. A tak naprawdę to tylko lekko posłodzona woda pachnąca trochę fermentującymi drożdżami. No bo bławatki nie pachną. Ale tych emocji nie zastąpiłoby nam nic.

Tak to sami sobie dostarczaliśmy i zajęć, i rozrywek, i przeżyć, i nawet niezapomnianych dziecięcych rozkoszy smakowych. To były czasy!

(foto: pixabay)

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok