Gdy nadchodziła wiosna, a nad wsią przelatywały bociany, przez wiele pokoleń wmawiano dzieciom, że ptaki te przynoszą ich rodzeństwo, że mały człowiek zjawia się na świecie wraz z przylotem bocianów.

A wiosenne słońce i ciepło powodowały, że kobiety zdejmowały cięższą i obszerniejszą odzież zimową. I kiedy wyłaniały się z grubych ubrań, natychmiast ukazywały się powiększone brzuchy tych, które były ciężarne. Na wsi mówiono o nich, że są „przy nadziei”. Ochoczo przekazywano sobie te nowinki z ust do ust pomiędzy sąsiadkami. Już przeliczano, ile nowych dzieci pojawi się w danym roczniku. I planowano, z kim się będzie jeździło razem na szczepionki oraz czy będzie miało kolegę lub koleżankę w tej samej klasie.

Nie zawsze jednak było to oczekiwanie radosne.

Kiedyś uważano, że do roku po zawarciu małżeństwa w nowo założonej rodzinie powinno pojawić się pierwsze dziecko. Odstępstwo od tego schematu powodowało obawy biskich i snucie domysłów przez sąsiadów. Bezdzietne małżeństwa uważane były za niespełnione i niepełne. Przeżywały katusze, bo dawano im odczuć, że są gorsze, niepełnowartościowe. Nie posiadanie potomstwa z wyboru nikomu nie przyszłoby do głowy. Trzeba było przecież mieć dziedzica. Nikt nie chciał, by po jego śmierci ojcowizna trafiła w obce ręce.

Dzieci uznawano za coś dobrego i pożądanego, ale bez przesady. Zapowiedź pojawienia się na świecie czwartego i kolejnego potomka powodowała zmartwienie, a czasem nawet zgryzotę. Zwłaszcza, gdy w rodzinie panowała bieda albo mąż nie pomagał przy dzieciach. Nie wspominając o takich, którzy lubili zaglądać do kieliszka. Kobiety bały się dalszych ciąż, ale przyjmowały je z pokorą, nieraz płacząc po nocach. W mojej wsi prawie wszystkie rodziny były wielodzietne.

Oczekiwanie na dziecko było czasem owianym jakąś niezrozumiałą mi do dziś tajemnicą. Szeptano o tym po kątach i w tak zwanym sekrecie przekazywano wieść następnym ciekawskim. Temat był nieustająco aktualny, bo we wsi zawsze znalazło się kilka kobiet „przy nadziei”. Kiedy rozmawiały pomiędzy sobą, że jedna czy druga sąsiadka jest znowu ciężarna, mówiono o niej „taka”. Był to rodzaj kamuflażu przed dziećmi, bo wszystkie ploteczki odbywały się w ich obecności, nie posiadano bowiem oddzielnych pomieszczeń dla najmłodszych. My z siostrą dość szybko rozszyfrowałyśmy tę zmyłkę i pilnie nasłuchiwałyśmy takich nowinek. Można było potem oznajmić koleżance, że niebawem będzie miała rodzeństwo, najczęściej wprowadzając ją w osłupienie!

Kobiety wtedy nie nosiły żadnych ubrań przeznaczonych specjalnie dla ciężarnych. Aż do samego porodu ubierały się w to, co zawsze. Ponieważ jednak nie sposób było się w to codzienne ubranie zmieścić, radzono sobie różnie. Najpierw odzienie było opięte do granic możliwości. Potem w spódnicy nie zapinano suwaka, a guzik w opaśnicy łączono z pętelką za pomocą gumki. Taki wynalazek skutecznie poszerzał kieckę, a całość i tak zawsze zakrywał fartuch zawiązywany w pasie. I tylko nienaturalnie krótszy przód spódnicy czy sukienki zdradzał tajemnicę. Dzięki takiej przemyślnej „kreacji” bardzo długo udawało się maskować stan odmienny. A ciążę ukrywano jak najdłużej. Bywało i tak, że czasem udawało się to aż… do porodu!

Każdej kolejnej „nadziei” towarzyszył jakiś niewytłumaczalny wstyd i do dobrego tonu należało kamuflowanie swego stanu. W mojej wsi wszystko potrafiła zniweczyć wizyta domowa miejscowej akuszerki, która mogła oznaczać tylko jedno. Jeśli w jakiejś zagrodzie pojawiła się ze swoją walizeczką, wszystko było jasne. Miała Falkowska bystre oko i potrafiła wypatrzeć, która młoda gosposia jej potrzebuje. Po takich odwiedzinach już nie było sensu nic ukrywać, tylko czekać rozwiązania. Oczywiście, przy pomocy tejże położnej, pani Karoliny.

Mającemu się urodzić dziecku przygotowywano skromną wyprawkę. Skromną przede wszystkim dlatego, że ludzie byli biedni. Małe dziecko, spędzające czas w łóżeczku, nie musiało mieć paradnych ubranek. Szykowano tylko stosik pieluch tetrowych i flanelowych oraz kilka kaftaników i czapeczek.

Ja i moja siostra jako nastolatki uczestniczyłyśmy w przygotowaniu wyprawki dla najmłodszego braciszka Jacka. Wyszywałyśmy kolorowymi nićmi wymyślne wzorki na kaftanikach z białej flaneli. Dobrze zapamiętałam jeden z nich, na którym wyhaftowałam dwa kotki bawiące się piłeczką. Śpioszki kupowano gotowe, kocyki też, becik także wraz z obleczeniem, takim z szerokimi koronkami. Najczęściej jednak ubranka i pozostałe wyposażenie maluszek „dziedziczył” po starszym rodzeństwie. Sweterki, kompleciki, czapeczki czy paltka dzieci otrzymywały nieco później jako prezenty na chrzciny.

Kiedy pojawiały się bóle zwiastujące poród, wzywano „swoją” akuszerkę. U nas sprawa była prosta, bo była ona na miejscu. Z innych wiosek, także odległych, mężczyzna (zazwyczaj mąż rodzącej) przyjeżdżał po nią co koń wyskoczy, nawet nocą. Pamiętam jej łagodne usposobienie, wręcz anielski głos oraz niesłychany spokój. Dzięki niej kobiety bezpiecznie rodziły w domach. Miała bowiem dobre przygotowanie medyczne i nigdy nie doprowadziła do żadnych komplikacji. Wręcz przeciwnie, szczęśliwie przyjęła na świat dwa pokolenia osób prawie w całym powiecie.

Kiedy pojawiała się w domu rodzącej, nakazywała zagotowanie kilku dużych garnków wody oraz naszykowanie prześcieradeł i lnianych ręczników oraz balii. Rozkładała swój sprzęt, narzędzia wyparzała we wrzątku. Czuwała przy położnicy, łagodziła ból, masowała, pomagała zmieniać pozycje. Nieraz jeszcze musiała uspokajać męża, albo… wychylała z nim kielicha na uspokojenie. Dzieci na ten czas były wyprowadzane do rodziny lub sąsiadów albo lokowane w innym pokoju. Ja niewiele pamiętam z porodów słyszanych zza ściany. Byłam zbyt mała. Po narodzinach położna otwierała drzwi i obwieszczała, że mamy braciszka. Bo po mnie rodzili się już tylko chłopcy. Wtedy następowało ożywienie: wynoszenie, przynoszenie, pranie używanych płócien i wreszcie zapach smażonej słoniny z jajkami, bo młody tatuś musiał poczęstować tę, która pomogła przyjść na świat jego potomkowi. Na koniec wznoszono solidny toast wódką. A przez następny tydzień akuszerka codziennie odwiedzała położnicę, by wszystkiego należycie dopilnować. Kobieta leżała przez ten czas w łóżku. Przy starszych dzieciach pomagały ojcu babcie czy ciocie.

Wszyscy byli ciekawi nowego dzidziusia. Wkrótce pokazano go nam. Był takim małym tłumoczkiem, omotanym pieluszkami i kocykiem, spod których wyłaniała się maleńka i czerwona, nie wzbudzająca na ogół naszego zachwytu, twarzyczka. Właściwie przyjmowaliśmy fakt do wiadomości i przechodziliśmy do swoich spraw.

Choć po narodzinach braciszka życie nasze trochę się zmieniało. Ale o tym przekonywaliśmy się nieco później.

(zdjęcia: pixabay)

 

Jadwiga Zgliszewska

Podlaska Redakcja Seniora Białystok