Rodzina. Niektórzy mówią, że dobrze się z nią wychodzi tylko na zdjęciu.  Niektórzy twierdzą, że często jest bliska tylko z nazwiska. Prawda jest taka, że współcześnie potomkowie rodów, zajęci na co dzień swoimi sprawami, niewiele wiedzą o losach niektórych jego członków. Ale też faktem się staje, że ostatnimi czasy coraz częściej organizowane są tak zwane zjazdy rodów.

Najwyraźniej rodziny, rozsypane szeroko po kraju i świecie, potrzebują tego. Lato i czas urlopów oraz wakacji jest najlepszą na nie porą. Jedno z takich spotkań zgromadziło w tym roku i moją rodzinę.

Od pomysłu do realizacji droga nie była ani krótka, ani prosta. Dyskusje zaczęły się tuż po Nowym Roku. Przyszli uczestnicy mogli wnosić uwagi, a o pełną jednomyślność nie było łatwo. Ot, choćby kwestia dojazdu, noclegów, czy nawet dobór muzycznego repertuaru. Jednak po kilku miesiącach kwestie organizacyjne zostały dopięte.

Spotkanie było formalnie Zjazdem Rodu Zgliszewskich. Obecnie to nazwisko nosi w Polsce chyba tylko nasza rodzina. Domyślamy się, że jego aktualne brzmienie jest najprawdopodobniej kwestią… urzędniczej pomyłki. Bo istnieje wiele nazwisk bardzo podobnych, a tylko nasze pisze się właśnie tak. Gdzieś kiedyś przy notowaniu ktoś zapewne popełnił zwykłą literówkę i tak już pozostało. Nam to nie przeszkadza. Nosić niepowtarzalne nazwisko nie jest wszak dane każdemu.

Część stryjecznych i rodzonych braci dziadka Józefa Zgliszewskiego wymarła bezpotomnie. Stąd i następców nie ma już dziś zbyt wielu. Nasz Zjazd Rodu zgromadził niespełna czterdzieści osób – reprezentację wszystkich czterech żyjących pokoleń. Od jedynego seniora rodu, stryja Zygmunta, po kilkoro prawnucząt naszych nieżyjących rodziców. Zabrakło tylko trzech bratanic i siostrzenic z rodzinami, mieszkających w USA, Niemczech i Belgii. Choć zagranica mimo to była dość licznie reprezentowana.

Mszą świętą wieczorną, celebrowaną 14  sierpnia 2019 r. w kościele dawnej rodzinnej parafii w Łubinie Kościelnym, w przededniu parafialnego odpustu Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, rozpoczęliśmy naszą uroczystość. W modlitwach polecono intencje wszystkich zmarłych z rodziny. Oczywiście nie obeszło się bez odwiedzin mogił bliskich na miejscowym cmentarzu, zapaleniu zniczów  pamięci i chwili zadumy. Po czym wszyscy udali się na główną część uroczystości w lokalu biesiadnym „Sokół”, do pobliskiej Kalnicy. Nasze świętowanie rozpoczęło się ukłonem złożonym jedynemu przedstawicielowi pokolenia naszych rodziców. Stryj Zygmunt z godnością pełnił tę rolę, przyjmując nasze głośne „Sto lat”, życzenia i toast oraz podziękowania za uczestnictwo.

Biesiadę umilała muzyka w składance tak skomponowanej, że trafiała w gusta większości zgromadzonych. Były wśród zebranych osoby, które mieliśmy okazję zobaczyć po raz pierwszy. To ci towarzyszący młodszej części rodzinnych singli. Ale znamienne jest również to, że aż trójka bratańców i siostrzeńców przedstawiła swoje narzeczone. Wszyscy będący już po zaręczynach i z wyznaczonymi datami ślubów. Ba, Kamil skorzystał z tak licznego zgromadzenia rodziny i razem z narzeczoną Magdą wręczali wszystkim gościom zaproszenia na swoją październikową uroczystość zaślubin i wesela.

Wspólna uczta i zabawa wybitnie pomagały w integrowaniu się rodzin oraz sprzyjały  bliższemu wzajemnemu poznawaniu się. Zauważyliśmy też, że największą radością takich spotkań są najmłodsi – dzieci. Mała Julka i nieco starszy Rysio robili furorę swoim niepohamowanym wigorem, ruchliwością, brakiem hamulców w kontaktach. Oczy większości były zwrócone najczęściej właśnie na nich.

Jednocześnie nie sposób było nie dostrzec, jak dominującą grupę stanowiło pokolenie trzydziesto-czterdziestolatków. To oni byli reprezentowani najliczniej i nadawali ton imprezie. I to oni również aktualnie przejmują stery we wszystkim. Młodsi też znaleźli swoje miejsce i rodzaj preferowanej rozrywki. W tym kilkoro nastolatków, na takiej akurat uroczystości… najcichszych i najmniej widocznych. Noc była pogodna, a ogromny plac wokół budynku z ławkami i stolikami zapraszał do częstego przebywania w ogrodzie.

Swój punkt programu mieliśmy też tylko my – ja i moje rodzeństwo. Namówiona i wyeksponowana na środku sali bankietowej cała nasza szóstka odważyła się pójść w tany wyłącznie w swoim gronie. Ten nasz wspólny – choć nieudolny i mało zgrany taniec – otrzymał rzęsiste brawa. Podobnie było z pląsaniem czwórki braci. Było mnóstwo śmiechu aż do łez, ubaw mieli uczestnicy biesiady, a potem nie mniejszy – znajomi… na fejsbuku! To prawdziwy gwóźdź programu!

Jednym z akcentów tego spotkania była prezentacja nowo wydanej książki mojego autorstwa pt. „Między opłotkami. Życie podlaskiej wsi na początku II połowy XX wieku”, opisującej czasy, jakie część zgromadzonych doskonale znała i zapamiętała. Jednak dla większości młodych to już niezbyt rozumiana historia. Tym bardziej, że wszyscy mieszkają w mieście. Moim pragnieniem było utrwalenie i przekazanie kolejnemu pokoleniu bezcennej wiedzy o przodkach i ich życiu. Aby nigdy nie zapomnieli o swoich korzeniach. Podarowałam wszystkim członkom rodu po egzemplarzu książki, oczywiście z autorską dedykacją. Myślę, że byli wzruszeni. Przychodzili, aby wyrazić swoją wdzięczność, a nawet dumę. Ale ogólne dziękowanie, z toastem włącznie, również miało miejsce. Jestem szczęśliwa, że moje marzenie się spełniło. Wiem, że niektórzy już lekturę przeczytali i są temu bardzo radzi.

Po noclegu w miejscowych pokojach hotelowych impreza toczyła się nadal, już w „podgrupach”. A weekend był wyjątkowo długi. Świętowaliśmy głównie na podwórku domu rodzinnego w Kadłubówce. Bo to właśnie tutaj zbiegają się wszystkie drogi! Jak w dwuwierszu kończącym jeden z moich poetyckich utworów:
… jest gniazd rodzinnych siła,
to miłość je wytworzyła!

Takie spotkania są ważne i potrzebne. Scalają rodziny i rody. Na razie mamy co wspominać. Ale niebawem zaczniemy zapewne tęsknić. Mam głęboką nadzieję, że był to zjazd pierwszy, ale nie ostatni. Bo więzów krwi i rodzinnej miłości nie da się zastąpić niczym innym.

(foto: Jadwiga Zgliszewska)

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok