Bez słów – uśmiechem gestem podaniem ręki

słowem – dobrym szczerym i ciepłym

spojrzeniem – łaskawym nieobojętnie

sercem – otwartym szczodrym a wielkim.

Kiedy przed trzema laty przybyłam do Białegostoku, trochę obawiałam się życia w dużym mieście, gdzie będę zupełnie anonimowa. W poprzednim miejscu, w małym środowisku, byłam znana większości mieszkańców i sama ich znałam. Zawsze mogłam poprosić o pomoc w każdej sprawie, bo wiedziałam, kto i w czym może mi pomóc. Wprawdzie tutaj też mam bliską rodzinę, na którą w pełni mogę liczyć, zdarzają się jednak sytuacje nagłe, z którymi trudno sobie poradzić, gdy nie ma nikogo w pobliżu. Jakże więc miłe było moje zaskoczenie, gdy od pierwszej chwili po dzień dzisiejszy doświadczam dowodów życzliwości białostoczan.

 

Oto pierwsze moje dni w Białymstoku. Moja siostra pomaga mi stworzyć swoistą mapę miejsc, które będę musiała stale odwiedzać. Najbliższy sklepik osiedlowy, ryneczek ze świeżymi produktami, apteka w bloku na dole, potem wybór lekarza rodzinnego, wreszcie kościół, urzędy, poczta, banki. Trudno wyliczyć wszystko, a przecież po przeprowadzce należy zorganizować sobie życie niejako od podstaw. Meldunek, zmiana adresu, wprowadzenie „w system”. Potem już mniej formalności, bo moje dane pojawiają się po wpisaniu peselu. A co z ludźmi? No tak, ci obsługują mnie w różnych instytucjach zawsze będą ważni!

Mam pieska, więc siłą rzeczy wychodzę z domu kilka razy dziennie. Pierwsze znajomości sąsiedzkie to, oczywiście, te zawierane z innymi posiadaczami czworonogów. Na szczęście moja pudliczka jest łagodna, przymilna, wszędobylska. A że wygląda jak maskotka, nikt nie mija jej obojętnie. Tak przełamują się pierwsze lody. Zaskakuje mnie bezpośredniość i życzliwość tych kontaktów. Nie mogę się nachwalić spotykanych białostoczan. Nawet tam, gdzie mnie znano, nie miałam okazji otrzymywać tak wielu codziennych przejawów sympatii. Dziś próbuję wydobyć z pamięci, co świadczyło o tym, że białostoczanie to naprawdę przyjaźni ludzie.

Od początku zadziwia mnie, że zupełnie nieznajomi ludzie czekają cierpliwie widząc, że zbliżam się do drzwi wejściowych. Przytrzymują je, by się nie zamknęły, dopóki do nich nie dotrę. Żebym nie musiała szukać klucza, czy korzystać z domofonu. A przecież nie wiedzą, że nikt mi ich nie otworzy. Pomagają też odnaleźć właściwe pojemniki na segregowane śmieci, bo tutaj rządzą inne zasady niż w moim poprzednim miejscu zamieszkania. Czasami „dyżurny” przy koszach na śmieci prawie wyrywa mi worek z ręki, by go wrzucić, gdyż pojemniki są dość wysokie.

Właściciele malutkiego sklepiku tuż przy moim domu pozwalają mi wejść z pieskiem do środka. Inni klienci nie protestują, a sunia łasi się do wszystkich. Z życzliwością tych ludzi związanych jest więcej historii. Sprowadzają mi wybrane towary na zamówienie, choć na stałe nie mają ich w asortymencie. Ot, taka na przykład mąka chlebowa, z której robię swojskie wypieki. Kilka razy zrobiłam naprawdę duże zakupy, a właściciel nieoczekiwanie wyjął mi torby z rąk. Nie tylko doniósł je do bloku, ale wjechał z nimi na siódme piętro, a potem wniósł je do kuchni. Zaskoczyło mnie to niesłychanie!

A taksówkarze! Kiedy pierwszy raz chcę pojechać naprawdę blisko, mam obawy, czy mnie za to nie ofukną? Nic z tych rzeczy. Wręcz przeciwnie. Wszyscy wyjaśniają, że mam prawo jechać, gdzie chcę, a ich obowiązkiem mnie tam dowieźć. Kiedy poproszę, aby podjechać „najbliżej jak się da”, kierowca stara się tak zrobić. Jeden z taksówkarzy podpowiedział mi, że mogę nawet podjechać pod kościół Świętego Rocha, żebym nie musiała wchodzić po schodach. I stamtąd też mnie zawiozą do domu. Jestem zdumiona tym pełnym zrozumienia traktowaniem pasażera. Taksówkarze są też doskonałymi gawędziarzami. Sami nawiązują rozmowy, poruszając najrozmaitsze tematy. I jeszcze ciekawostka – żaden nigdy nie zrzędził i nie narzekał na cokolwiek w mieście. Podczas gdy wszędzie ludzie są raczej malkontentami, oni chwalą swoje miasto. Zwłaszcza chlubią się tym, że wciąż się ono rozwija, że jest tu dużo zieleni, i że jest po prostu piękne. Na początku mnie to zaskakiwało, ale i urzekało. Teraz już wiem, że to prawda. I jestem z niego dumna wraz z innymi mieszkańcami.

Najbardziej ujmuje mnie jednak postawa młodzieży. W bloku mieszka na stancjach sporo studentów. Latem, gdy przysiądę na ławeczce, często ze mną gawędzą. Są bardzo mili i uprzejmi. Zawsze poczekają, aż dotrę po schodkach do windy, otwierają i zamykają drzwi, podnoszą reklamówki. Uwielbiają mojego pieska i bawią się z nim. Na tej samej ławeczce rozmawiam też ze zbieraczami odpadów, z bezdomnymi, którzy czasem tam „podsypiają” Nigdy nie doznałam z ich strony najmniejszej przykrości, choć  niektórzy byli nietrzeźwi.

Pewnego razu w mroźny styczniowy wieczór podczas śnieżycy wspinałam się po stromych, oblodzonych schodach Teatru Dramatycznego im. Al. Węgierki. Wiał silny wiatr, a schody nie mają poręczy. Drżąc, wspinałam się niepewnym krokiem. Miałam wrażenie, że każdy kolejny jest nieosiągalny. I wtedy podbiegł młodzieniec, chwycił mnie pod ramię i pomógł dotrzeć do celu. Niczym własną babcię. O, jakże byłam mu wtedy wdzięczna!

Innym razem w sklepie mięsnym młody chłopak pomógł mi zapakować zakupy. Zawsze wszyscy oferują mi pomoc przy wchodzeniu i wychodzeniu z autobusów komunikacji miejskiej, zaś w autobusie – w skasowaniu biletu. Natychmiast też ustępują miejsca, jeśli nie ma wolnych. Nigdy nie musiałam „wisieć” w tłumie, zwłaszcza jeśli wśród pasażerów dominowała młodzież. To budujące.

W ubiegłym roku kilka dni po uroczystym oddaniu do użytku budynku Centrum Aktywności Społecznej, czekałam na taksówkę. I wtedy jakaś młoda kobieta wychodząca z Centrum zapytała, czy może mnie dokądś podwieźć. Byłam zdumiona, bo przecież jej nie znałam. A ona na to, że przed kilkoma dniami spotkałyśmy się na miejskim opłatku. To była naprawdę zaskakująca i niezwykła uprzejmość! Ale już nauczyłam się przyjmować pomoc i okazywać wdzięczność. Ta zmiana dokonała się we mnie głównie dzięki życzliwości otaczających mnie ludzi.

Nie jestem w stanie przytoczyć wszystkich przykładów uprzejmości białostoczan. Nie mogę jednak pominąć milczeniem wielkiej życzliwości doświadczanej ze strony wszystkich osób z Białostockiej Redakcji Podlaskiego Seniora. Dzięki temu, chcę z nimi przebywać i razem pracować. I może to dobry moment, aby w tym miejscu wszystkim koleżankom serdecznie podziękować za tak życzliwe przyjęcie mnie do zespołu.

Życzliwość mieszkańców obecnie już i mojego miasta przejawia się też w bezinteresownych uśmiechach oraz pozdrowieniach. „Dzień dobry” z rana w windzie oraz szeroki uśmiech mijanego właściciela psa, sympatyczna obsługa podczas zakupów w kiosku oraz miły głos sąsiadki – wszystkie te małe-wielkie uprzejmości wskazują, że oto rozpoczął się nowy dobry dzień. I tak dzień po dniu żyję już ponad trzy lata wśród życzliwych białostoczan. To naprawdę znacznie więcej niż mogłam się spodziewać. Jestem wdzięczna losowi, że u schyłku życia wyznaczył mi to miejsce na ziemi.

Właśnie 21 listopada obchodzimy Dzień Życzliwości i Pozdrowień. Na zakończenie więc zacytuję fragmenty własnego wiersza, powstałego wprawdzie dawniej, choć ostatnią zwrotkę dopisałam teraz.

Życzliwość… czym naprawdę jest

 czasem się wydaje – tani gest

owszem tani bo nic nie kosztuje

więc dlaczego tak bardzo jej brakuje?

czemu kaprysy oschłość

naburmuszenie – to codzienność?

[…]

a gdzie ciepło autentyczne

gesty przyjazne szczerze?

– dostępne jakże nielicznym!

świat tak się powykrzywiał

że nawet ja – naiwna

przestaję mu wierzyć…

 

tym bardziej więc dziś

pragnęłabym czcić

ten Dzień Życzliwości

inicjujący trzecią dekadę listopada

może tym bardziej że za życzliwość

właśnie białostoczanom

dziękować mi tu wypada…

(Zdjęcia: pixabay)

 

Jadwiga Zgliszewska

Podlaska Redakcja Seniora Białystok