Podczas spotkania opłatkowego Podlaskiej Redakcji Seniora w Białymstoku w “Kwestii Czasu” wiele się działo. Przybyłyśmy w odświętnych kreacjach, dominował styl spokojnej elegancji oraz “lady in red”. Zajęłyśmy miejsca przy wspólnym stole, pięknie udekorowanym przez Alicję, naszą redakcyjną artystkę-plastyczkę. Alicja własnoręcznie wykonała też choinkę z książki, ozdobne choinki na stół oraz świąteczne kotyliony, którymi udekorowała każdą z nas.

Składałyśmy sobie życzenia łamiąc się opłatkiem, były też wykwintne, podlaskie dania wigilijne i wspólne kolędowanie. Bożena zaproponowała wspomnienia świąteczne. Każda z nas opowiedziała jakąś historię sprzed lat. Zaciekawione, zasłuchane, rozmarzone nie zauważyłyśmy upływu czasu.

Opowieści jest dwanaście, tyle ile potraw na wigilijnym stole. Uznałyśmy, że warto podzielić się naszymi wspomnieniami z naszymi Czytelniczkami i Czytelnikami w ten świąteczny czas. Miłej lektury.

 

Opowieść Aśki Żarnowskiej

Jak byłam młoda, a była to noc przed Wigilią w roku 1958, obudziłam się w nocy i usłyszałam rodziców pracujących w kuchni. Moja ciekawość była większa niż ciepełko w pościeli i pobiegłam zobaczyć co robią.

Oklejali kolorowym papierem duże pudło z obu stron.Zapytałam: „Co to ?” Zażartowali, że pudło by mnie spakować.

Rano pod choinką stał przepiękny domek dla lalek z wyciętymi oknami, delikatnymi firankami, kolorowymi ścianami i prawdziwym światłem na baterie. W środku miał niebieskie drewniane mebelki.

Obok siedziała śpiąca lalka, moja pierwsza taka śliczna, włosy miała kauczukowe, ale oczy błękitne i błyszczące. Do dziś pamiętam uczucie szczęścia i podniecenia, które ogarnęło mnie na widok tych prezentów. Była to najpiękniejsza niespodzianka jaką noszę w sercu do dziś. Szczególnie doceniam trud, pracę i kreatywność moich wspaniałych rodziców, których dzisiaj już nie mam.

 

 

Opowieść Liji Póljanowskiej

Najbardziej pamiętam krzątaninę przedświąteczną.W wigilię Bożego Narodzenia, razem z rodzeństwem, ubieraliśmy choinkę ozdobami ręcznie wykonanymi. Robiliśmy te ozdoby ze słomy i kolorowej bibułki. Łańcuchy z kolorowego, błyszczącego papieru.Wieszaliśmy na niej małe kolorowe jabłuszka ,cukierki i ciasteczka, wcześniej upieczone.

Pomagałam mamie w przygotowaniu stołu wigilijnego. Kręciłam w makutrze mak. Pomagałam lepić uszka.Wieczorem niecierpliwie oczekiwałam na pierwszą gwiazdkę. O tym oznajmiał nam tata, przynosząc do domu wiązkę słomy. Ustawiał ją w kącie kuchni.

Potem siadaliśmy do stołu, spożywając wigilijne potrawy. Prezenty gwiazdkowe w czasie mojej młodości były bardzo skromne. Jakiś wełniany szaliczek, rękawiczki, skarpety. Wszystko ręcznie robione. Pomimo to, bardzo miło wspominam ten okres.


Wspomnienia z młodości Marianny Blaszko

Gdy byłam młoda, a dokładnie w wieku niespełna 18 lat zostałam zaproszona na wiejskie wesele. Moja starsza o cztery lata koleżanka z lat dziecięcych wychodziła za mąż. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia.

Pojechałam pociągiem. Lokomotywa parowa sapała i pufała długo na każdej stacji, by się rozpędzić. Wkrótce hamowała przed kolejną. Pokonanie stu pięćdziesięciu kilometrów zabrało mi cały dzień.

Zima blisko pół wieku temu miała diametralnie inne oblicze. Trzeszczały tęgie mrozy. Przez co najmniej trzy, a może i cztery miesiące ziemia spoczywała pod grubą warstwą śniegu. I dniem i nocą śnieg skrzypiał pod butem, księżyc oświetlał drogę, konie parskały ciągnąc pośpiesznie sanie, by znów stanąć u żłobu.

W kościele stałam w orszaku weselnym z przydzielonym mi chłopakiem. Nie był w moim guście, nie wiem nawet jak miał na imię. Widziałam go wtedy pierwszy i ostatni raz.

Dzień właśnie się kończył, gdy po ceremonii oczekiwaliśmy autobusu, który miał zawieść gości do domu weselnego. Był spóźniony. Miałam buty do kolan i ubiór zgodny z ówczesną modą „mini”. Na Suwalszczyźnie słynącej z ostrego klimatu, taki strój to prawie szaleństwo. Jeszcze trochę, a zamarzłabym na kość.

Dom Danusi miał kilka ładnych pokoi. Ten dość duży z suto nakrytymi stołami był w sąsiedztwie jeszcze większego, służącego jako sala taneczna. Sęk tkwił w tym, że byłam przyzwyczajona do muzyki Beatlesów, a nie wiejskiej kapeli. W dodatku chłopak który był mi „przypisany” nie miał długich włosów i spodni „dzwonów”. Po północy były tak zwane oczepiny. Danusi przy śpiewach zdjęto wianek z głowy, a zaraz potem ja znudzona i zniechęcona imprezą zabrałam się z rodziną do domu.

Na następnej ceremonii ślubnej byłam w Hajnówce. Była wiosna, kwitły bzy… Goście weselni pięknie śpiewali pieśni. Na dwa głosy. Wesele odbywało się w ciasnym mieszkaniu blokowym. Miejsca do tańca prawie nie było. Mimo to wspominam ten czas z prawdziwym rozrzewnieniem.

 

Boże Narodzenie – wspomnienia z dzieciństwa Maria Beręsewicz

W moim rodzinnym domu przygotowania do Świąt Bożego Narodzenia rozpoczynały się wraz z początkiem Adwentu. Razem z siostrami robiłyśmy ozdoby na choinkę . Z zebranych w trakcie roku „pazłotek” od czekolady, kolorowego celofanu, pociętej słomy, kolorowej bibuły, papieru karbowanego i glansowanego, wydmuszek, orzechów włoskich – można było wyczarować piękne ozdoby. Mama z tatą oceniali i chwalili nasze prace, dlatego każda z nas starała się zrobić coś nowego, ładnego. Pomysłów było co niemiara.

Moi dziadkowie pochodzili z Wileńszczyzny, więc mama na święta robiła potrawy, których nauczyła się od babci. Dwa tygodnie przed świętami robiła śleżyki. Było to ciasto z dodatkiem drożdży i maku, formowane w wałeczek i cięte, jak na kopytka. Piekło się je w duchówce. Po ostudzeniu było przechowywane w płóciennym woreczku, aż do Wigilii. Potem było dodawane do mleczka makowego z dodatkiem bakalii, słodzonego miodem i było podawane jako deser. Mak był ucierany w dużej makutrze.

Wcześniej były też pieczone pierniczki, które ozdabiałyśmy lukrem , bakaliami. Wycinałyśmy je metalowymi foremkami. Potem wisiały na choince, podobnie jak małe kolorowe rajskie jabłuszka .

Babcia, rozpoczynała Wigilię modlitwą, a potem łamiąc się opłatkiem, składała życzenia wszystkim dorosłym członkom rodziny, a na końcu dzieciom. Z otwartymi buziami i szeroko otwartymi oczami chłonęliśmy to misterium wigilijnej wieczerzy.

W wazie pachniała zupa grzybowa, w której pływały dorodne kapelusze borowików. Podawane były do niej uszka z kapustą i grzybami. Lepiło się je z postnego ciasta zagniatanego z wody, oliwy i mąki. Następnie były smażone. Gorące i chrupiące szybko znikały z salaterek. Potem przychodził czas na śledzie i różne ryby smażone, pieczone, w galarecie, bigos. Na deser obowiązkowo robiony był kisiel z żurawin oraz kompot z suszonych owoców, pieczony keks z bakaliami i drożdżowy makowiec. Wszystkie te świąteczne zapachy i atmosferę ciepłych rodzinnych świąt pamiętam do dziś.

Pamiętam także swój wymarzony prezent, który dostałam pod choinkę – śpiącą lalkę mówiącą „mama” oraz książkę zatytułowaną „Księga papugi”, która zawierała tajemnicze wschodnie bajki, przepięknie ilustrowane. Z zachwytem wpatrywałam się w zaczarowane księżniczki, pałace, kolorowe ogrody pełne pięknych kwiatów i drzew.

Wieczory od Świąt Bożego Narodzenia, aż do Święta Trzech Króli spędzaliśmy wokół choinki, czytając głośno książki, śpiewając kolędy, robiąc teatrzyki kukiełkowe. Odwiedzali nas też kolędnicy z dużą kolorową, kręcącą się gwiazdą. W orszaku był król Herod, anioł, diabeł, kostucha z kosą, Żyd. Bardzo bałam się diabła i kostuchy i zerkałam schowana za plecy mamy albo taty.

Jak wracam wspomnieniami do tych dziecięcych lat, to parafrazując chciałabym zaśpiewać: „gdzie się podziały tamte wieczory, gdzie tamten sielski, anielski czas?”


Opowieść świąteczna Jolanty Marii Dzienis

Gdy byłam młoda, świat był bardziej magiczny niż teraz. A może tylko taki się wydawał? Pamiętam, że w odległym dzieciństwie, nie chodziłam wtedy nawet do przedszkola, gdy mama mnie straszyła, że jeżeli nie zjem grzecznie kolacji, to mi się Cyganie przyśnią, w moim śnie nie pojawił się żaden przerażający Rom.

Za to wiły się w nim przez całą noc węże, karmazynowe i szmaragdowe, z łuskami połyskującymi srebrno i złoto, grube jak ramię atlety i długie w jakiś taki bardzo nieprawdopodobny sposób. Łypały na mnie świetliście, magnetycznie lazurowymi ślipiami. Nie bałam się ich, były po prostu śliczne. Zdarzyło się to tylko raz, byłam rozczarowana, że nie śniły mi się po każdym niezjedzonym posiłku wieczornym. A było ich wiele, zapewniam Was, gdyż daleko mi było do ideału grzecznego dziecka! Węże te niespodziewanie wróciły do mnie w momencie, gdy na Wigilię rodzice, w miejsce zwyczajowych świeczek, przyczepianych specjalnymi klipsami do gałązek choinki, zawiesili kolorowe światełka. Mnóstwo żółtych, czerwonych i zielonych. Wśród nich była tylko jedna jedyna w kolorze niebieskim. Trudno ją było dostrzec w zalewie błyszczących, barwnych ozdób i anielskiego włosia. Dopiero gdy ojciec podłączył, specjalnie zmajstrowany przez siebie przerywnik, zamrugała do mnie hipnotycznie spomiędzy świątecznie przystrojonych gałązek. Była tak piękna, jak lazurowe ślipia wyśnionych węży. Równie przejrzyście błękitna, jak oczy mojego młodszego o trzy lata brata.

 

Kolędników i kolędowanie wspomina Jadwiga Zgliszewska

Kiedy byłam uczennicą szkoły podstawowej, jedną z największych radości Świąt Bożego Narodzenia byli kolędnicy. Czekało się ich z utęsknieniem, a kiedy już przybyli – nasze dziecięce oczy lśniły promiennym blaskiem. Z mojej i z sąsiednich wiosek pojawiali się Trzej Królowie, kolędnicy chodzący z gwiazdą, z szopką, z konikiem.

W kolędowaniu nie było koedukacji. Młodsi bracia szykowali szopkę lub gwiazdę, albo nawet widowisko Trzech Króli. Potrzebne elementy ubioru oraz rekwizytów oklejali kolorowym papierem, ozdabiali pomponami z pasków pociętej krepiny oraz montowali wewnątrz świeczkę, która się później paliła, nawet na dworze. Albo przygotowywali królewskie korony, pasy i szable. My – dziewczęta – też potrafiłyśmy chodzić z gwiazdą i śpiewać kolędy. Ale największym wyzwaniem był „Krakowiak” (choć już na przykład w innych okolicach nazywano to widowisko „Krakowskim weselem”).

Dziwnym zbiegiem okoliczności to kolędowanie, nazwą wskazującą na odległy region Polski, jest charakterystyczne właśnie dla Podlasia. W mojej wsi było wiele rodzin wielodzietnych, więc chętnie przygotowywaliśmy takie kolędnicze obrzędy. Dobrze pamiętam, jak przez cały adwent potrafiliśmy się organizować. Najpierw rozdzielanie ról. Niełatwe to przedsięwzięcie, bo większość wolałaby mieć te eksponowane. Choć ci, którym nie chciało się uczyć dłuższych dialogów, dość szybko odpuszczali. Zaraz potem zaczynały się regularne próby – cóż za podziwu godna samodyscyplina! Przecież nikt z dorosłych nami nie dyrygował ani nie popędzał. Próby były codzienne, powtarzane po kilkakroć. To był sposób na spędzenie wolnego czasu, w który obfitowały długie wczesnozimowe wieczory. Po drugie – mamiła nas jednak też ta wizja uzbierania pewnej kwoty pieniędzy. Bo można było ją przeznaczyć na to tylko, na co się chciało, ponieważ w ten „zarobek” rodzice już nie ingerowali. Zwłaszcza „Krakowiak” cieszył się w mojej okolicy dużą popularnością, toteż i nasz „dochód” (jak na dziecięce oczekiwania) był nielichy.

Wcześniej jednak, poza wyuczeniem ról, szykowałyśmy stroje. Czapki i pasy krakowskie wycinało się i oklejało kolorowym papierem oraz „złotkiem”. Natomiast „krakowianki” przez długie wieczory obszywały chustki frędzlami, spódnice – tasiemkami i wstążkami, a do serdaczków należało przyszyć nieskończoną ilość cekinów. O wszystko trzeba się było samodzielnie zatroszczyć lub poprosić dorosłych. Jednak efekt „próby generalnej” już wyciskał łzy wzruszenia w oczach niektórych rodziców tych małych, ambitnych aktorów. Od pierwszego dnia Świąt Bożego Narodzenia, poprzez Sylwester, Nowy Rok i Święto Trzech Króli – dzielnie kolędowaliśmy, brnąc w śniegowych zaspach, z czerwonymi nosami i policzkami, z załzawionymi od mrozu oczami. Satysfakcja była na tyle ogromna, że… w następnym roku znów chciało się wszystko powtarzać, chodząc od domu do domu, ponownie ochrypnąć od śpiewania, ale być szczęśliwym podlaskim kolędnikiem!

 

Bożonarodzeniowe wspomnienie z dzieciństwa Teresy Rafałowskiej

Wigilia to czas spotkań z najbliższymi, dzielenie się opłatkiem, składanie życzeń, śpiewanie kolęd. Przy stole wigilijnym wspominamy tych, których już z nami nie ma, ale często nasze wspomnienia sięgają czasów dzieciństwa.

Moja mama zawsze przygotowywała dwanaście potraw, a do wigilijnego stołu zasiadało moje starsze rodzeństwo ze swoimi rodzinami. Po wieczerzy szliśmy na pasterkę.

Kiedy byłam dzieckiem drogę do kościoła pokonywaliśmy pieszo. Idąc, zauważyłam na jednym z podwórek ciemną plamę. Wystraszyłam się i zapytałam brata, co to jest. Śmiejąc się odpowiedział mi, że to święty Mikołaj. W drodze powrotnej zapomniałam o tym, ale następnego dnia poszłam tam i zobaczyłam, że ten ciemny wtedy kształt, to drewniana ubikacja. Byłam zła na brata, że nie powiedział mi prawdy. Teraz w mojej rodzinnej miejscowości są asfaltowe ulice, kanalizacja i gaz. Stawiane na podwórkach ubikacje przeszły do lamusa.

 

Świąteczna opowieść Krystyny Cylwik

Gdy byłam młoda, świat wydawał mi się piękniejszy, szczególnie, gdy patrzyłam na niego oczami dziecka, młodej dziewczyny przez pryzmat Świąt Bożego Narodzenia.

Pamiętam wyprawy z tatą, zaopatrzonego w “asygnatę” na wycięcie bożenarodzeniowego drzewka, strojenie go własnoręcznie wykonanymi ozdobami i pięknymi szklanymi bombkami.

Wspominając Święta Bożego Narodzenia, nie sposób pominąć atmosfery przygotowań do wieczerzy wigilijnej. Stół, na którym zawsze było siano, przykryte białym, wykrochmalonym obrusem z opłatkiem w centralnym miejscu, otoczonym postnymi, ale jakże wykwintnymi potrawami wigilijnymi. I to wzruszenie, gdy łamaliśmy się opłatkiem, składając świąteczne życzenia. I jeszcze chcę powiedzieć o tradycji dodatkowego nakrycia na wigilijnym stole dla zbłąkanego wędrowca. I stało się. Nasza rodzina gościła raz takiego wędrowca, wypędzonego z domu przez najbliższych w tę świętą noc. I aby o tych świętach nie było tak smutno, powiem o prezentach od Świętego Mikołaja, który tylko raz pofatygował się do nas osobiście. Przeważnie były to prezenty, które zastawaliśmy pod choinką po powrocie z pasterki. Rzadko otrzymywaliśmy zabawki. Przeważnie były to ubrania, zawsze potrzebne dla trójki dzieci i bogato ilustrowane książki, które czytali nam rodzice w czasie świąt, a w późniejszych latach my sami.

Wspominając moje mazurskie Boże Narodzenia, nie sposób pominąć kolędujących z szopką kolędników czy “Herodów”. Kolędników wszyscy zapewne znają, więc o “Herodach” słów kilka. Były to grupy młodych mężczyzn przedstawiających jasełka w naszej wsi i okolicy. Odziani w bogate, wykonane przez siebie stroje, Król Herod i jego asysta, śmierć, diabeł i anioł, byli tak przekonywujący jak też wystawiana przez nich sztuka, że gospodarze witali ich w bramach i zapraszali w swoje progi. Nigdy w moich białostockich Bożych Narodzeniach nie spotkałam tak barwnej grupy rekonstrukcyjnej. Moje “dorosłe” Święta Bożego Narodzenia, chociaż obfitujące także w wiele emocji i różnorodnych przeżyć nie zapadły w mojej pamięci, jak te z czasów mego dzieciństwa i “jak byłam młoda”.

 

Choinka i śledź – wspomnienia Bożeny Bednarek

Kiedy byłam mała pamiętam, że wszystkie wigilie spędzałyśmy u babci. Wcześniej w naszym domu ubierałyśmy choinkę i to była cudowna chwila i początek magicznej atmosfery. Nigdzie wcześniej nie rozbrzmiewały kolędy i amerykańskie cukierkowe piosenki świąteczne, nie świeciły skwery i witryny sklepów nie atakowały dzieci i dorosłych jak dziś. Nasza choinka była zawsze piękna i choć czasem zdarzały się jej wyrwy w gałązkach, to nasze pomysły z siostrą zawsze temu zaradzały. A to ziela anielskiego więcej się zarzuciło, a to łańcuch z kolorowych kółek coś załatał. Były też piękne słomiane gwiazdki, trochę bombek, kolorowe cukierki, plastry suszonych jabłek i owinięte nitką orzechy włoskie.

Kiedy skończyłyśmy ubieranie drzewka, byłyśmy szczęśliwe i dumne, ale nie mogłyśmy się długo zachwycać naszym dziełem, bo trzeba już było zbierać się do babci. Raz tylko nasz kot Samson wdrapał się na czubek naszej choinki i zaczął nią trząść tak, że pospadało z niej sporo ozdób. Ale sam był tak wystraszony, że wybaczyłyśmy mu. No bo jak chować urazę w dzień Wigilii? I to do przestraszonego kota, który być może nie zechce się potem do nas odezwać ludzkim głosem?

Mama, siostra i ja jechałyśmy autobusem do miasteczka, w którym mieszkała babcia z córką i jej rodziną. Zawsze, ale to zawsze był śnieg i mróz.

W autobusie, jak co roku, nasza mama pouczała nas:

– Pamiętajcie dziewczynki, jedzcie po troszeczku, bo trzeba spróbować wszystkich potraw. Bez wyjątku. Nawet tego okropnego śledzia malutki kawałeczek też trzeba skosztować, bo śledź jest wyjątkową potrawą wigilijną. Tylko raz w roku, ale trzeba.

– Dobrze mamo, spróbujemy – odpowiadałyśmy każdego roku.

I próbowałyśmy, oczywiście śledzia bez żadnego entuzjazmu, wręcz z odrazą.

Wiele lat później dopiero dowiedziałyśmy się, że śledź nie jest li tylko potrawą wigiljną i jest bardzo popularny w wielu domach. To było dla nas zaskakujące odkrycie. I powoli , po dwudziestce, wprowadziłyśmy śledzie do naszego, nie tylko wigilijnego menu. Nasze rodziny też jedzą śledzie.

A czarny kot, którego po latach znów mam w swoim domu i który bardzo przypomina Samsona z mojego dzieciństwa nie jest zainteresowany wdrapywaniem się na choinkę. Niestety ludzkim głosem też nie chce przemawiać. Wesołych Świąt Bożego Narodzenia!

 

Co zapamiętałam? – wspomnienia Jolanty Falkowskiej

Z młodości najbardziej zapamiętałam Święta Bożego Narodzenia, spędzane u dziadków. Pamiętam śliczną choinkę, którą dziadek przyniósł z lasu, pamiętam krzątaninę babci i mamy oraz zapach smakołyków, szykowanych na stół wigilijny.

Kiedy zobaczyliśmy pierwszą gwiazdkę na niebie, popędzaliśmy starszych, aby już rozpoczynać wieczerzę. Zasiedliśmy do stołu, zasłanego białym obrusem, pod nim zaś rozłożono sianko symbolizujące miejsce w którym narodził się Pan Jezus. Przywilejem dzieci było liczenie potraw, których miało być dwanaście. Na honorowym miejscu stołu kładziono opłatki – symbol miłości, pojednania i przebaczenia. Wtedy dziadek, jako głowa rodziny, wstawał i rozpoczynał modlitwę. Cała rodzina modliła się z dziadkiem, po czym łamaliśmy się opłatkiem i składaliśmy sobie życzenia. Resztki opłatka nieśliśmy zwierzętom, jako że one miały mówić w tę noc ludzkim głosem. Były też opowieści prababci o cudach dziejących się w noc wigilijną, wspólne śpiewanie kolęd, no i najbardziej oczekiwany i kochany przez nas dzieci gość tego wieczoru, Święty Mikołaj. Ileż to wtedy było radości śmiechu i gwaru.

Na hasło dziadka „idziemy ubierać sanie”, wszystkie dzieci ciepło opatulone, biegły do stajni ubierać konie w świąteczne ozdoby i dzwonki. Sanie też przybieraliśmy świątecznie.

Kiedy konie zostały zaprzęgnięte do sań i cała rodzina wygodnie w nich zasiadła, dziadek przykrywał nas futrami i popędzał konie. Z kolędami na ustach i odgłosem dzwonków ruszaliśmy na pasterkę do pobliskiego miasteczka. Skrzący się śnieg, rozgwieżdżone niebo i pochrapywanie koni uprzyjemniały podróż.

Ileż dzisiaj bym dała za takie przeżycie, jakiego doznałam tamtego wieczoru…

 

Kiedy byłam dzieckiem – opowiada Halina Wiszowata

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Każde dziecko pamiętało że wcześniej 6 grudnia przychodzi św. Mikołaj. Było to już tradycją w naszym domu i nie tylko, ponieważ mój tato pełnił rolę św, Mikołaja również wśród sąsiadów .

Dużo wcześniej przed nadejściem tego dnia, idąc z siostrą ulicą, ujrzałam za witryną małego sklepiku lalkę w stroju ludowym,czarnulkę z warkoczami i pięknymi czarnymi mrugającymi oczami. Nos mi się przylepił do szyby, nie mogłam oderwać od niej wzroku. Mówię do siostry: ta lalka musi być moja. Siostra mówi: zobacz ile ona kosztuje, na pewno rodzice ci nie kupią. Zobaczymy odrzekłam i nadąsana ruszyłam przed siebie. Oczywiście prośbom i łzom nie było końca. Lalka śniła mi się po nocach. Mama oświadczyła, że jest za droga (kosztowała 300 zł.) i nie może mi jej kupić.

Miałam 5 lat i miałam wątpliwości czy św. Mikołaj istnieje, ale wtedy modliłam się do niego, żeby przyniósł mi taką lalkę. Nadszedł upragniony dzień 06 grudnia. Jak wspomniałam wcześniej mój tato przebierał się za Mikołaja (wtedy o tym nie wiedziałam). Był w białym długim kożuchu, brodę i wąsy miał z włosia, które wyglądały prawdziwie, dużą czapę, złoty pastorał i biały duży worek z prezentami, z którego wystawały też rózgi. U jego boku wisiał duży dzwonek. Dźwięk dzwonka oznajmiał wszystkim, że nadchodzi Mikołaj. Wszystkie dzieci chowały się po kątach i z przejęciem wyglądały ze swoich kryjówek. Mikołaj pytał wszystkich ,dorosłych też, czy byli grzeczni i wręczał prezenty. Każdy obdarowany musiał powiedzieć wierszyk, pacierz lub zaśpiewać piosenkę. Pamiętam jak wyjął z worka duże pudło, pięknie zapakowane. Nie czekając aż Mikołaj mnie poprosi, odkleiłam się od mamy (byłam bardzo nieśmiałym dzieckiem) i z bijącym sercem ruszyłam po prezent. Mikołaj zdumiony pyta: „A skąd ty wiesz że to dla ciebie?” Ja drżącym głosem odpowiadam: „Bo ja modliłam się do ciebie o upragnioną lalkę, czy ty tego nie pamiętasz Mikołaju?”

Wywołało to ogólne rozbawienie, ale wierszyk musiałam powiedzieć. Oczywiście duże pudło było dla mnie. Rozerwałam niecierpliwie opakowanie,otwieram pudełko i zobaczyłam swoją upragnioną lalkę. Byłam jak zaczarowana. Nie pamiętam co się działo później, jakie prezenty otrzymało moje rodzeństwo. Patrzyłam na tę lalkę i bałam się wziąć ją na ręce w obawie że zniknie, że chyba śnię.

Lalka przetrwała do dnia dzisiejszego i dalej wzbudza we mnie pozytywne emocje i szczególny sentyment. Strój w który była ubrana nie przetrwał, ponieważ bawiły się nią kolejne pokolenia i nie wytrzymał próby czasu.

Marzyłam o tej lalce i dzięki rodzicom, spełniło się moje pierwsze dziecięce marzenie. Dziękuję im za to. PS. Dołączam zdjęcie mojej lalki.

opracowanie Bożena Bednarek i Elżbieta Urban
Podlaska Redakcja Seniora Białystok