Przypominam sobie tamten klimat – krótkie i pochmurne dni, nieurozmaicone żadnymi rozrywkami. Wcześnie zapadającą ciemność i zimno ciągnące od sieni przez nie całkiem dopasowane drzwi kuchenne. Oraz ponury nastrój, który udzielał się i dzieciom. Ale jednocześnie jakieś podskórnie przeczucie, że czas ten jest niezbędny w czekaniu na coś nieokreślenie wzniosłego. Piszę o Adwencie poprzedzającym święta Bożego Narodzenia, jaki zapamiętałam z dzieciństwa.

Dość wcześnie byliśmy uświadomieni przez rodziców, że to czas szczególny. Czyli rodzaj okresowego umartwiania się i samoograniczenia, podobny do Wielkiego Postu. Wiedzieliśmy, że w tym czasie raniusieńko w kościele odprawia się nabożeństwo o nazwie roraty, ale nigdy w nim nie uczestniczyliśmy. Mama opowiadała, że jej ojciec a nasz dziadek chadzał na nie czarną nocą. Niektórzy z naszych rówieśników również udawali się na roraty wraz z kimś dorosłym ze swojej rodziny. Nasz ojciec pracował zawodowo, a mama zajmowała się porannym obrządkiem, więc nie było komu prowadzić dzieci do kościoła przed świtem. Nie zazdrościliśmy jednak koleżeństwu tych prawie nocnych wypraw.

Widomym umartwieniem naszego taty było demonstracyjne wyniesienie i schowanie radia Pionier na znak. Ojciec tym gestem chciał dać nam przykład. W późniejszym okresie – czasie naszej młodości –  rodzice nakazywali ukrycie płyt adapterowych, których w takich pokutnych okresach nie pozwalano nam słuchać. Wszelkie rozrywki były wtedy zabronione.

Tamte adwenty były czasem ponurym, bo do szkoły wychodziło się, gdy było jeszcze ciemno. A i po powrocie zapadał niebawem zmrok, mimo iż zazwyczaj leżał już śnieg. W domu obowiązywało coś, co nazywano „szarą godziną”. Chodziło o to, aby zbyt wcześnie nie zapalać światła i tym samym nie nadużywać prądu, który oszczędzano. Wcześniej tak samo zresztą oszczędzano naftę, więc o szarej godzinie nie zapalano lamp, ale to znam jedynie z opowiadań starszych. Wspomniana „godzina” była oczywiście czasem umownym, bo nikt jej zegarkiem nie mierzył. Wszyscy się wyciszali i sadowili po kątach. Powoli szarzało i ściemniało się aż do całkowitej czerni za oknem. Dzieci gramoliły się na przykład na łóżko i szeptały coś między sobą, czasem jedno opowiadało bajki a pozostałe słuchały. Innym razem rozwiązywaliśmy słowne zagadki. Zdarzały się oczywiście chichoty i próby dokazywania, ale szybko karciliśmy się wzajemnie, bo mama lubiła wtedy przymknąć oczy i przez chwilę odpocząć. Nasza szara godzina nie mogła jednak trwać zbyt długo. Zawsze ktoś przerwał błogą ciszę szarówki, bo za dużo nas było, żeby nie przekroczyć zasad. No a poza tym trzeba było się zabierać do odrabiania lekcji. Wtedy zapalało się żarówkę.

W adwentowe długie wieczory dorośli chodzili na wieczorynki. Tak się nazywało sąsiedzkie odwiedziny, czyli chodzenie do siebie nawzajem na pogaduszki. Jako dzieci uwielbialiśmy przysłuchiwać się rozmowom dorosłych. Wtedy nikt nie zwracał na to uwagi. Zresztą, najzwyczajniej nie było miejsca w domu na odizolowanie dzieci, gdy posiadał on dwie lub trzy izby. Czasem przychodzili mieszkańcy kolonii, którzy snuli uwielbiane przez nas opowieści  o duchach. Albo po prostu opowiadali bajki. Mieli oni wyjątkowe zdolności gawędziarskie, więc wciąż od nowa dopraszaliśmy się o nowe opowiastki.

Kiedy trochę podrastaliśmy, naszym głównym adwentowym zajęciem było przygotowywanie się do kolędowania w Boże Narodzenie. Najpierw trzeba było obrać rodzaj konkretnego obrzędu, zdobyć scenariusz, rozdzielić role, opanować teksty. W międzyczasie odbywało się obmyślanie strojów oraz zbieranie pomysłów, jak je pozyskać. Większość oczywiście przygotowywaliśmy sami. Wyklejaliśmy, szyliśmy, zdobili cekinami i innymi błyskotkami stroje, zwłaszcza do „Krakowiaka” czy widowiska Trzech Króli. Nic w tamtych czasach nie kupowało się gotowego. Drobne dziecięce rączki, bogata wyobraźnia i ogromna motywacja sprawiały, że tworzyliśmy wręcz „wędrowne teatrzyki” kolędnicze. Jednocześnie odbywały się codzienne próby po domach. Nie chodziło o ćwiczenie śpiewu do kolędowania z gwiazdą, ale o widowiska obrzędowe z bogatym scenariuszem.

Swoistą i oczekiwaną adwentową atrakcję stanowiła jednorazowa wizyta organisty w domu rodziny każdego parafianina. Roznosił on opłatki, ale dzień odwiedzin nie był zapowiadany ani znany. Było to utrapieniem zatroskanych gospodyń, ponieważ musiały się mieć na baczności i nieustannie trzymać porządek. Odwiedziny te trwały ze trzy minuty, zaś komentowano je co najmniej ze trzy dni – a to jak ów gość zachował podczas wizyty, czy był uprzejmy, rozmowny, jak zagadał, jak dużą paczkę opłatków zostawił oraz jaką kwotę za nie dostał. Dzieci interesowały się zaś, ile w opakowaniu zostawił opłatków małych (te uznawano za przeznaczone dla dziatwy), jakiej barwy jest ten jedyny kolorowy oraz czy ładna w tym roku opaska i gwiazdka. To ważne, ponieważ gwiazda papierowa z takąż opaską zajmowały potem centralne miejsce na choince. Zaś duży kolorowy opłatek zawinięty w sianku z wigilijnego stołu zanosiło się po kolacji własnym bydlętom.

Największą tajemnicą, a zarazem atrakcją był moment odkrycia, że „Mikołaj” to jednak rodzice. Odtąd z ogromnym przejęciem i nie mniejszym zaangażowaniem myszkowaliśmy po wszystkich domowych zakamarkach w poszukiwaniu ukrytych prezentów. Najczęściej znajdowaliśmy je na dnie dużego kufra, który znajdował się w jeszcze nie urządzonej części naszego domu. Ponieważ nie było tam posadzki i nie była opalana, panowało tam niesamowite zimno. Mimo to nie poddawaliśmy się w swoim dziecięcym uporze, bo ciekawość była silniejsza ponad wszystko.

Również w adwencie przybywała do zagrody naturalna choinka. Zwykle drzewko przywoził naszemu tatusiowi któryś z przyjeżdżających do młyna gospodarzy posiadających własny las i świerczki. Liczył tym samym na lepsze dopilnowanie mielonego zboża, aby mąka na święta była dobrze zrobiona.

W szkole i w domu wykonywaliśmy też zabawki na choinkę: łańcuchy sklejane z kolorowych papierowych ogniwek albo skręcane z pasków krepiny, wyplatane z wycinanek koszyczki, jakieś aniołki czy bałwanki. Jednak nasza mama nie lubiła zdobić nimi rodzinnej choinki, bo jej chlubą były wielkie kupne błyskotki. Pozwalała nam czasem powiesić jakieś własne „arcydzieła”, ale wyłącznie… gdzieś z tyłu choinki, od ściany. Cóż, prosta kobieta nie miała pojęcia, że nasze wyroby były cenniejsze od najpiękniejszych kupionych. Ale i my naówczas nie mieliśmy żalu, a jej racja wydawała się oczywista.

Adwent był zimny i markotny, z trochę wymuszonym umartwieniem, ale za to jak się wtedy przeżywało nadchodzące Boże Narodzenie!

(foto: pixabay)

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok