Babia Góra – foto: pixabay.com

_
Miłej URBELI, której urokliwość
reportażu znad Krzemianki*
przypomniała mi czar rajskiego ogrodu
i do napisania poniższego przynagliła,
wspominki te dedykuję.
_

Po maturze odbywałem intensywny kurs przygotowawczy do egzaminu wstępnego z biologii. Chcąc się dostać na Wydział Rolniczy SGGW musiałem taki egzamin zaliczyć, zaś w Technikum Mechanizacji Rolnictwa biologii nie mieliśmy wcale. Nieocenioną partnerką w tych przygotowaniach okazała się Duśka Tadeusiakówna, która rok wcześniej nie dostała się na weterynarię i teraz podchodziła ponownie. Przytargała akademicki podręcznik biologii, który referowała krok po kroku według schematu ewolucyjnego, a ja dowiadywałem się o istnieniu Linneusza, pratchawców i stawonogów, które do dziś kojarzą mi się nie tyle z przegubowymi kończynami, co ze zwierzątkami biegającymi na swych świeżo wyewoluowanych nóżkach po zielonych stawach Soplicowa. W efekcie egzamin z biologii zdałem. Pozostałe też, choć nie bez ekstrawagancji i komplikacji. Idąc sobie obiadową porą na ten pisemny egzamin z biologii, potknąłem się na Polu Mokotowskim o krzak dzikiej, oszałamiająco pachnącej róży. Urwałem jeden okazały kwiat i wsunąłem w butonierkę maturalnego garnituru. I potem powtarzałem ten zabieg idąc na kolejne egzaminy, przestając być w ten sposób osobą anonimową. A kolejny, pisemny z rosyjskiego, miałem mieć następnego dnia. Ale nie miałem. Wychodząc bowiem z czytelni w I pawilonie, gdzie pierwszego dnia pisałem biologiczny elaborat, zagadnąłem panią, która w dokumentach odnotowywała fakt mego wyjścia: „To jutro spotykamy się tu tak samo?” Pani, zapewne machinalnie, odpowiedziała „tak” więc przyszedłem następnego dnia o 14.00. Pani patrzy w moje papiery i stwierdza, że mój egzamin już się odbył o 8 rano. Rwetes się zrobił koło mojej osoby, ale Wysoka Komisja uznała, że skoro nie zaliczyłem wystarczająco pozytywnie pisemnego, należy mi się ustny i w ten sposób udało mi się wślizgnąć w poczet studentów SGGW. I do dziś nie jestem pewien, czy zawdzięczam to Róży, czy przyjaciółce rodziny, Zofii, która była na SGGW lektorką angielskiego.

W prezencie za udaną maturę i egzaminy wstępne rodzice podarowali mi plecak. Nie jakiś tam worek z dwoma paskami, ale ogromny, prawdziwy, na stelażu z grubego drutu. (Przechodząc koło poczty w Szydłowcu, postawiłem go na wadze – było tego 25 kg.)Plecak był mi potrzebny do zrealizowania projektu wakacyjnej włóczęgi w gronie Krewnych i Znajomych Królika. Do projektu przystąpili: mój brat Michał, wujeczne siostry Goga i Majka, kuzyn dziewczyn Tomek wraz ze swym przyjacielem Leszkiem określani wspólnym mianem Papużek Nierozłączek oraz mój przyjaciel Zdzisio. Przyjaźń ze Zdzisiem odziedziczyłem po moich rodzicach, którzy ze zdzisiowymi kolegowali się jeszcze na studiach, zaś mój Tata siedział w oflagu wraz ze zdzisiowym ojcem, który potem przez długie lata był szefem Katedry Geografii Fizycznej, w której pracowała moja Mama. Do projektu nie dołączyła, mimo serdecznego zaproszenia Agnieszka, którą rodzice wysłali na wypoczynek do zacisznej wioski rybackiej, w której przez cały dzień słychać było: „Jak się spało, panie doktorze”. „Witam pana docenta”. „Dobry wieczór panie profesorze”. No cóż, tak jej wypadło.

Udało się jakoś zgromadzić sprzęt. Tomek z Leszkiem mieli swój namiot. Dziewczynom, które przytuliły Michała, przekazałem pożyczoną od Ciotki Stefki „dwójkę”, a mnie i Zdzisiowi pozostały, kupione kiedyś z demobilu, amerykańskie pałatki. To takie prostokątne płachty brezentu z guzikami na jednej długości a dziurkami do szpilek na drugiej, z doszytymi w szczytach trójkątami. Po spięciu, za pomocą guzików, pałatek ze sobą, podpierało się je dwoma kijaszkami i przyszpilało do Ziemi. Powstawał w ten sposób przytulny namiocik z magazynkiem na bambetle z jednej strony, przedpokoikiem na buty z drugiej, tyle że podłoga była w nim z założenia nieobecna i spało się przytulonym do wspomnianej Matki Ziemi. Ekwipunek nieosobisty uzupełniał kocher, pięciolitrowy aluminiowy garnek oraz cud techniki – benzynowy palnik pomyślany wespół z owym garnkiem jako nasza kuchnia polowa.

Ruszyliśmy mglistym, lipcowym rankiem z Okęcia. Bynajmniej nie samolotem i bynajmniej nie od razu. Zdążyliśmy już nieco nasiąknąć wzmiankowaną mgłą, gdy zabrał nas powracający z warzywnej giełdy właściciel archaicznej półciężarówki. Zawiózł nas „aż” do Grójca i obdarował niesprzedaną końcówką ogórków. Pogryzanie tych ogórków urozmaicało nam czas aż do obiadu, którego nie było, jako że coś się odetkało i ruszyliśmy dalej. Nie pamiętam już jakim zrządzeniem losu,o zmierzchu wylądowaliśmy za Kielcami w miejscowości o dźwięcznej nazwie Słowik, nad rzeczką Bobrzą, która na tym odcinku – co zapamiętałem z czasów moich szkolnych rajdów świętokrzyskich – nosi wdzięczną nazwę „Trupieniec”. To pamiątka z czasów Potopu, kiedy to po przegranej potyczce bandy zbója Poznera ze Szwedami spływała nią koszmarna ilość trupów. Trupieniec Trupieńcem, ale nadeszła właśnie pora kolacyjna , a obiadu po drodze nie było. Zarządziłem rozbijanie biwaku i zaczerpnąwszy z rzeki garnek wody wlazłem pod rozbite pałatki. Rozpaliwszy benzynowy cud techniki postawiłem na nim garnek i zająłem się „Sposobem przygotowania” zupy w proszku. Zawartość torebki zalać małą ilością zimnej wody. Wsypałem do kocherowej miski osiem torebek i chlupnąłem na to wody z gara. Dokładnie wymieszać. Da się zrobić. Wlewać do gotującej wody ciągle mieszając. Mieszać to ja mogę, tyle że woda w garnku ani  myśli się zagotować. Osiągnęła stan równowagi termicznej (ilość ciepła dostarczanego przez palnik = ilości ciepła rozpraszanego przez garnek) przy temperaturze „ciepłej zupy” A ja zza pałatek słyszę coraz bardziej zniecierpliwione oczekiwanie na obiecany ciepły posiłek. Zdesperowany,  zażądałem podania dwóch koców, którymi opatuliłem garnek, pobrawszy zeń uprzednio wodę do drugiej miski. Tą ilość udało mi się zagotować, po czym wymieszałem zawartość obu misek metodą przelewania wewte i wtewte. Pozostało jeszcze wymieszać toto z ciepłą wodą w garnku i wychodzę spod pałatek z miną zwycięzcy i z zupą. Zgromadzenie orzekło, że była wyborna. Jedynie Majeczka, po spożyciu z apetytem, dopytawszy się co to było, ofuknęła mnie: „a mówiłam, żebyś różnych zup nie mieszał!” Natomiast od tej pory, gdy przyszło nam gotować coś w garnku, a przyszło nie raz, robiliśmy to nad ogniskiem.

Z trasy Słowik – Zubrzyca, którą przebyliśmy następnego dnia, w pamięci mi pozostał epizod bułgarski. Otóż jedziemy sobie porozkładani jak komu wygodnie na odkrytej pace „Stara”, gdy nagle „Star” staje, na pakę szerokim lobem wlatują dwa plecaki, a za nimi wdrapują się dwaj autostopowicze, którzy okazują się być Bułgarami. Podróż wyraźnie się uatrakcyjniła, jako że w tamtym czasie spotkanie na szosie cudzoziemca – nawet z demoludów – nie było zjawiskiem nagminnym. Uruchomiliśmy swoje skromne i niekoniecznie lubiane zasoby języka rosyjskiego, chałupnicze umiejętności języka migowego tudzież arsenał terminów internacjonalnych i ruszyła ożywiona konwersacja. Pozostało mi z niej opowiadanie, jak to autostopowicz załapał się na podróż na odkrytej pace ciężarówki.
„Tylko się nie przestrasz, bo ja tam wiozę trumny” – uprzedził kierowca. Przestraszyć się nie było czego – ludzik siadł sobie na trumnie, przypalił „Sporta” i oddał błogim rozmyślaniom. Wtem . . . wieko sąsiedniej trumny się uchyliło… i zaspany głos z zaświatów spytał: ”Przestało padać?”. O tym, czy autostopowicz wysiadł w biegu, czy też kontynuował podróż wraz z pytającym, historia milczy.
Ponadto dowiedziałem się, co w Bułgarii można uzyskać za łapówkę. Dogadałem się z jednym z chłopaków, że mamy taką samą datę urodzenia – 31 marca. Ale tylko tylko formalnie. Bo faktycznie to on się urodził 1 kwietnia, tyle że u nich to gorzej, niż u nas urodzony w niedzielę, gdyż sugeruje niejakie niedostatki intelektualne. No więc tata posmarował.

W Zubrzycy rozbiliśmy biwak nad potokiem tuż przy płocie Moniakówki, czyli orawskiego skansenu stworzonego na osnowie oryginalnej zagrody Moniaków. Zwiedzałem go wcześniej w czasie którychś z orawskich wakacji wraz z Mamą i pamiętam; jak oglądając wypolerowane do połysku tkackie czółenko usłyszałem:”Cieszyłabym się, gdybyś tak wykańczał swoje prace”. Tym razem zwiedzanie odłożyliśmy na potem i następnego dnia ruszyliśmy na Babią Górę. To nie była wycieczka dla cierpliwych – już, już się wydaje, że szczyt na wyciągnięcie ręki, a to się okazuje być grzbiet zasłaniający widok na szczyt, który okazuje się być następnym grzbietem. I tak bodaj ze trzy razy. Za ostatnim razem wchodzimy już w krainę kosodrzewiny i czujemy się prawie jak taternicy. Ponieważ mgła osiadła a chmury odpłynęły i pokazało się słońce,decydujemy się schodzić nieco dłuższą trasą: przez Markowe Szczawiny i przełęcz Krowiarki, przez którą to przełęcz wybudowano za niedługo szosę łącząca Śląsk z Orawą – myśmy z Krowiarek do Zubrzycy szli jeszcze leśną dróżką. Ale zanim doszliśmy do Krowiarek, a nawet zanim do Markowych Szczawin, stanęliśmy jak wryci. Znaleźliśmy się w samym środku rajskiego ogrodu. Coś jakby bajecznie kolorowy angielski park, ale bez śladu ingerencji człowieka. Z nieznanymi nam, szerokolistnymi roślinami cudownie kwitnącymi wśród również nam nieznanych i również kolorowo kwitnących krzewów.. A między nimi dyskretnie wydeptana, kamienista ścieżka. Zauroczeni, nie mogliśmy stamtąd odejść. Ja nigdy tam nie wróciłem, bałem się, że magia mogła być efektem chwili – światła, nastroju, stadium wegetacji – i że spłoszony widokiem w innych okolicznościach, czar pryśnie.

To były czasy, kiedy co czterotygodniową „wizytę ciotki” utrzymywało się raczej w dyskrecji, toteż Majeczka krępowała się zakłócać nam plany i ruszyła na całodzienną, intensywną wycieczkę na Babią nie bacząc na okoliczności. Gdy wróciliśmy, jakby ciut przybladła i cokolwiek przysłabła. Zdezorientowany, poleciałem do wioski rozpytać o jakąś okoliczną medycynę. Powiedziano mi, w ścisłej dyskrecji, że kierownik skansenu jest lekarzem. Już o zmroku melduję się u niego po ratunek. Mocno zdegustowany dekonspiracją udał się ze mną do namiotów, gdzie zorientowawszy się w  sytuacji nieco nas ochrzanił po czym zalecił glucardiamid i dwa dni leżenia bykiem. Mieliśmy więc dwa dni lipcowego plażowania nad potokiem w czasie których przyszły architekt Tomek wraz z przyszłym artystą lutnikiem Michałkiem sporządzili obozowy totem – łeb byczka Fernando. Posłużył im do tego ocalony przed spaleniem kawałek grubej, świerkowej gałęzi, jakieś szyszki i patyczki. Najbardziej błyszczącym elementem dzieła była złota obroża uczyniona z blaszanej opaski, której pierwotną funkcją było mocowanie blaszanego dekielka do słoika z konserwą. Fernando był śliczny, ale mocno nieporęczny, więc oddalając się z Zubrzycy zostawiliśmy go jako ozdobę świetlicy w domu Moniaków. Pan kierownik/lekarz przyjął to z uznaniem jako wyraz wdzięczności za medyczna poradę. Zaś byczek Fernando, zanim zmaterializował się w postaci totemu, znalazł miejsce w naszej kronice – kilka metrów białej tasiemki zapełnialiśmy pracowicie opisem przebytej trasy, obejrzanych cudowności oraz tytułami naszych „piosenek dnia”. Oprócz piosenki o byczku i wielu innych była tam na pewno piosenka autorytatywnie stwierdzająca, że „jeszcze są don Kiszoci”.

A potem, w ostrym kontraście do uroczego pobytu na Orawie, była Rabka. Zawitaliśmy tam ze względów rodzinno-babcinych czy też ciocinych naszych dziewczyn. Obok pensjonatu, gdzie rzeczona rodzina kurortowała nie było jak rozbić namiotów, więc spaliśmy na podłodze. Trafiliśmy tam na dwa wolne dni – niedziela i 22 lipca (d. E. Wedel – czyli ten, który pono temu nie miał dzieci, że miał czekoladowy interes) Wynudziliśmy się sakramencko – dwa świąteczne i niehandlowe dni w kurorcie. Dziś już nie potrafię powiedzieć, z jakiej przyczyny wyprysnęliśmy stamtąd dopiero w poświąteczny poranek. Ruszyliśmy pasmem Gorców do Krościenka. Pierwszy biwak wypadł nam na Turbaczu, gdzie zorientowaliśmy się, że z Rabki wymiotło nas bez aprowizacji. W swojej świętej naiwności mówię więc do Michała: „spadaj do Kluszkowic i kup chleba i co tam jeszcze się da do żarcia”. Michał spadł, a myśmy rozbili namioty, ułożyli kamienny krąg i rozpalili ogieniek. Kamienie zdążyły się już nieźle nagrzać, gdy Misiek wrócił z miną podejrzanie uśmiechniętą. Wszystko, co udało mu się kupić to kilka kartonów Makaronu Jajecznego typu krajanka oraz pół skrzyneczki „marmelady” wieloowocowej, zawiniętej w szary papier. Solidny ogień już był, po wodę do potoka też nie było daleko, więc ugotowanie gara makaronu nie trwało długo. Odcedziwszy go metodą kartoflaną przez pokrywkę zastanawialiśmy się chwilę, jak to skomponować z drugą częścią zakupów. Ponieważ nikt nie zgłaszał bardziej wyrafinowanych pomysłów, wymieszaliśmy jedno z drugim. Nie wiem ile w tym zasługi fabryki makaronu, ile inwencji kucharzy, a ile solennego wyczekiwania, ale było wyśmienite. Starczyło jeszcze na zimne śniadanie. A jak dla mnie, to śniadanie mogło być zimne – wstaliśmy ze Zdzisiem całkiem nie zziębnięci. Po raz pierwszy wpadliśmy na pomysł, jak wykorzystać bezpodłogowość naszego namiociku – do przedsionków wturlaliśmy nagrzane przy ognisku kamienie. Rozkoszne ciepełko rozchodziło się od nich do rana.

I tu, moi drodzy współpodróżnicy, otwiera się przed Wami pole do współwspominania. W moim rozumku uchowało się, że doczłapaliśmy do Krościenka skąd , znowu dzięki odkrytemu „Starowi” załadowanemu muszlą klozetową i beczułkami farb oraz innym nieidentyfikowalnym już pojazdom, dotarliśmy do Bukowiny, gdzie nastąpiło rozwiązanie imprezy.

We wrześniu dziewczyny urządziły w Brwinowie spotkanie powycieczkowe. Przybyli wszyscy oprócz Zdzisia, który być może czuł się nie najlepiej ( tutaj mocno się kajam) w roli naszej maskotki. Były wspominki, były śpiewanki tudzież koreczki z żółtego sera i inne duperelki na patyczku. Ale daniem wieczoru był, oczywiście, makaron z „marmeladą”. Zgromadzenie orzekło, że koreczki koreczkami, ale danie główne – w dowód życzliwej pamięci – należy nieobecnemu dostarczyć. Zapakowane w foliową torebkę wyglądało niezwykle malowniczo, acz niekoniecznie apetycznie Dostarczenie wypadło na mnie, jako że w drodze z przystanku Wa-wa Ochota do Fińskiego Domku musiałem przejść przez plac Narutowicza, gdzie Zdziś wraz z rodzicami zamieszkiwał. Wylazłem na II piętro, dzwonię, nikto nie je doma. Ale na dole była kawiarnia „Kameralna”. Wycyganiłem u szatniarza papierową torebkę, kawałek sznurka oraz długopis, którym na torebce zaznaczyłem adresata oraz pochodzenie i intencję przesyłki, Wylazłwszy powtórnie na II piętro, zawiesiłem torebkę na klamce. Po czym dłuuuugo czekałem na relację z przyjęcia przesyłki, której to relacji Zdziś skwapliwie unikał. Chyba po roku wydusił z siebie, że pierwsza do domu wróciła mamusia. Pani profesorowa rozpakowała torebkę i … wstrząśnięta malowniczością zawartości, zwlokła się, mimo nocnej pory, z II piętra na podwórko by natychmiast powierzyć znalezisko Miejskiemu Przedsiębiorstwu Oczyszczania. Ponieważ w moim domu otwarcie cudzej przesyłki, nie mówiąc o jej zniszczeniu, było absolutnie nie do pomyślenia, teraz ja poczułem się wstrząśnięty, jednak nie za bardzo miałem jak zareagować. Jednakże po latach zemściłem się na poczuciu estetyki pani profesorowej okrutnie.

To było w kwietniu, przed samym dyplomem. Pani profesorowa, przy okazji malowania małżeńskiego gniazdka dla Zdzisia zaznajomiona z moimi zdolnościami malarskimi, obstalowała u mnie odmalowanie mieszkania. Dużego – dwa duże pokoje, jeden mały oraz kuchnia ze służbówką i spiżarnią i dłuuuugi korytarz zakończony łazienką i kibelkiem. Obstalunek był intratny, a ja miałem już na utrzymaniu, wespół z koleżanką małżonką, dwoje dziatek. Odłożyłem więc na tydzień (tak mi się zdawało) pisanie pracy magisterskiej, pobrałem zaliczkę i udałem się na Marszałkowską do Braci Malińskich dokonać stosownych zakupów. Lubiłem u nich kupować. Można było spokojnie pogwarzyć i zawsze coś ciekawego doradzili. Odwiozłem na plac Narutowicza czubaty plecak towaru i wróciwszy do domu sporządziłem rachunek dnia. I jak zawsze mi brakowało, tak teraz wychodzi mi superata – 1200 zł – to tyle ile wynosi całe moje miesięczne stypendium! Przyglądam się tej superacie, przyglądam i słyszę, jak pan Maliński przekazuje kasjerowi kwotę do zapłaty – 1200 zł. I pojmuję, że zagadawszy Malińskich oddaliłem się nie uiściwszy rachunku. Następnego dnia pytam:

-Panie Maliński, a pan to nic ode mnie nie chce?

-A co ja miałbym od pana chcieć?

-A, na ten przykład, jakieś 1200 złotych?

– Ooo!

Tatuś pani profesorowej był wysoko postawionym muzealnikiem, stąd ściany odmalowywanego mieszkania zawieszone były obrazami, obrazkami i obrazeczkami, a każdy jeden na stosownym gwoździku. Po wyrwanym gwoździku (bo przy okazji zrobimy zmianę dekoracji) zostaje dziura którą, przygotowując ścianę do malowania, trzeba zagipsować. Każdy, kto miał cokolwiek do czynienia z gipsem wie, że na sucho to on się nie przyklei. Trzeba dziurkę zwilżyć. Można to zrobić strzykawką, gruszką do lewatywy lub pędzelkiem, jednak każda z tych opcji zajmuje ręce potrzebne do trzymania gumowej miseczki z tężejącym gipsem i szpachelki. Z litrowego kubka nabieram więc pełną gębę wody i strzykam dziurka po dziurce, zagipsowując je na bieżąco. Pani profesorowa, która lubiła podglądać jak rówieśnik jej synka radzi sobie z prawdziwą pracą, przygląda się moim poczynaniom mocno zdegustowana, ale zareagować nie bardzo ma jak – widać taka technologia. A ja chodzę sobie po jej ślicznym mieszkaniu i pluję po ścianach. Chyba jedyny raz w życiu czułem wtedy słodki smak zemsty. A na seminarium dyplomowym zjawiłem się nie po tygodniu lecz po trzech, jednakże, szczęśliwie, nie przyniosło to przykrych konsekwencji.

*(Rozmaitości, 31.12.2017)

Wojciech Więckowski
Współpracownik Podlaskiego Seniora