BYSŁAW SENTYMENTALNY

Niezbyt szeroki trakt nierównego asfaltu,
łączył dwa końce wszechświata:
wielką Tucholę… z małą, kolejową stacją Błądzim.
A w połowie tego szlaku
roztaczała się starodawna wieś,
centrum wszystkiego w tamtym, moim życiu.
I inne drogi się nie liczyły,
bo ich nie znałem.
Z wyjątkiem tamtej krótkiej, bocznej,
piaszczystej i pełnej kałuż,
przebytej setki razy,
z Bysławia do Bysławka i z powrotem.
Prowadzącej do, albo z gospodarstwa Babci i Dziadka.
Ale nawet ona, chociaż wąska,
była w paru miejscach na tyle szeroka,
żeby ciężkie od snopów, wielkie fury,
mogły się minąć bez kłótni.
Jeżeli woźnice zechcieli.

Strzelista wieża kościoła,
najwyższa ze wszystkiego,
co wtedy widziałem na horyzoncie,
trzciny w jeziorze, boćki na łąkach,
kartofle z wrogą, amerykańską stonką, zbieraną do butelek,
albo zasypywaną azotoksem,
jabłonie i wiśnie, morwy białe i liliowe…
drzewiasty bez na krzyżówce…
Dzieciaki sąsiadów: Piasków i Jerków,
czasem kumple, a czasem nie,
to obrazy mojej, tamtej pamięci.
A we wsi: sklep, remiza, szkoła, kuźnia
i posterunek milicji, blisko knajpy.
Ot, cały tamten świat.
Babciny i dziadkowy…
Bysław.
Mój Kosmos.

Kolorowe odpusty pod kościołem,
stragany z prawdziwymi cudami,
złotówki za zebrane i sprzedane wiśnie,
żeby uciułać na pistolet – korkowiec,
albo na piszczący balonik.
A nad łąkowym rowem…
nadmuchiwane słomką żaby,
w dupę, dla zabawy.
Bo jeszcze nie wiedzieliśmy,
że to okrucieństwo.
I dziewczyny u sąsiadów i ciocie w wielkanocnych łóżkach,
cierpliwie udające, że śpią… czekające na nasz wielkanocny dyngus.
No i popisy wujków na motocyklach…
Mój Bysław…

Stara stodoła w czapie ze strzechy,
skrywająca nasze, cyrkowe akrobacje  na sianie,
na szczęście bez złamanych rąk i nóg,
i przytulone do niej, dwie opasłe brzozy i zardzewiały kierat.
A na podwórku studnia na korbę,
która mojemu bratu wybiła kiedyś dwa zęby
i obok, pod płotem, koślawy wychodek
z pociętymi gazetami „dla potrzeby”.
A naprzeciw obora i chlew,
pełne swojskich woni i rozmów świń z krowami
i zarazem stajnia,
z grzywiastymi końmi, naszymi przyjaciółmi,
o delikatnych chrapach,
które dokarmialiśmy śrutą
z zardzewiałych, niemieckich hełmów.

W prawej szopie, „przełapie”, skrzyniowy wóz
i przedwojenna bryczka,
żeby z fasonem zajechać na niedzielną mszę.
A w lewej – niezapomniany zapach
heblowanych i piłowanych przez wujka Mańka desek.
I skrzętnie chowane tam przed nami: bagnety,
taśmy karabinów maszynowych,
i zardzewiałe oporządzenie Wehrmachtu,
które i tak znajdowaliśmy,
kiedy bawiliśmy się w Indian i kowbojów…
Tak, jak na strychu, wojskowe, odpinane sztylpy dziadka
z pierwszej wojny…
A sprzed tej drugiej – babcine roczniki katolickiej gazety.
To właśnie tamten nasz świat,
pierwszych, powojennych wnuków i wnuczek.

I jeszcze:  królowa tamtego świata:
w wytartym, poplamionym fartuchu, ze ścierką w ręku,
wiecznie zatroskana i wiecznie zajęta
kuchnią, nioskami, kaczętami, kurczakami,
gęsiakami, indykami, modlitwami
i pieczeniem aromatycznego chleba,
a wolnych chwilach… zajęta tym, co robi mąż
nasz dziadek.
I po trosze też zajęta… nami.
Albo wysnuwaniem wełny z kołowrotka,
żeby potem było z czego zrobić swetry
dla wnuków…

Tak, ta królowa, to… Babcia.
Dzierżąca wszystkich i wszystko w garści.
Nawet dziadka, wojaka, legionistę,
wiejskiego polityka i gospodarza,
który dla nas miał zawsze kieszenie pełne cukierków
i wspomnień z obu wojen.

W przepoconym kapeluszu,
kiedy pokazywał nam rdzewiejącą szablę
i pożółkłe fotografie z wojny z bolszewikami,
wydawał się jeszcze starszy.
Ale gdy przy studni sadzał nas na konie,
albo na wozie dawał potrzymać lejce,
był najukochańszym dziadkiem.
Bo nie było wtedy większej frajdy.
A przed żniwami klepał młotkiem,
albo ostrzył osełką, na brzytwę, swoje kosy
i zadowolony, skubiąc wąsa, opowiadał różne historie
dając nam, wnukom i wnuczkom,
życiowe rady.
Tylko, że my, niewdzięczni i nieposłuszni,
niewiele z tego rozumiejąc, broiliśmy na potęgę.
Dlatego czasem, rozzłoszczony
mierzył nas batem, jak babcia ścierką.
Ale tylko tak, dla porządku,
nie, żeby zabolało,
tylko, żeby przypomnieć, co nam wolno, a czego nie.
I zaraz potem, jak babcia, przytulał
I mówił, że już się na nas nie gniewa.

Stary, nakręcany zegar, z pękniętym cyferblatem
głośno tykał,
i odmierzał na ścianie tamten czas.
Kopciły naftowe lampy,
potem przepalały się pierwsze żarówki.
A wujek Lutek droczył się z nami
chyba tylko po to, żeby bajki cioci Eli nas cudownie usypiały.
A my, to znaczy: Marek, ja, Zygmunt, Janusz, Haneczka, Zosia, Mirek…
i kolejne koczwarowe wnuczki i wnuki,
zanurzaliśmy się, ziewając, w tych bajkach i pierzastych piernatach
w magiczne, bysławskie sny.
_____________________________

Teraz też, w naszych snach, tamten Bysław
czasem powraca.
Tylko że, w rozpędzonym XXI wieku,
nie bardzo umiemy,
opowiedzieć to wszystko
naszym dzieciom i wnukom.
Bo, tak naprawdę,
ich to chyba nie obchodzi.
Obchodzi tylko nas.
Obchodzi sentymentalnie,
metaforycznie i intymnie.
I wraz z nami,
chyba odejdzie.
W przeszłość.

Jan Różdżyński

winieta: pl.wikipedia.org

________________________________

Jan Różdżyński

Jan Różdżyński (rocznik 1952) – dziennikarz, publicysta, redaktor książek, wieloletni korespondent polskich mediów w Rosji i b. ZSRR, a także m.in.: redaktor naczelny tygodnika „Antena”, pełnomocnik Zarządu PAP ds. Serwisu Samorządowego PAP, organizator (jeden z wielu) Forum Ekonomicznego w Krynicy. Obecnie skupia się na próbach literackich o tematyce syberyjskiej i na zabawach z wnukami.