Na portalach społecznościowych codziennie spotykamy błagalne prośby właścicieli o pomoc w odnalezieniu jakiegoś zaginionego sierściucha. Bo taki domowy zwierzak traktowany jest jak członek rodziny.

 

Daisy z plakatów po jej zaginięciu

Każdy, kto kiedykolwiek posiadał jakiegoś zwierzaka, dobrze wie, czym jest miłość i przywiązanie właściciela i jego pupila. Codzienna troska o zwierzątko, pielęgnacja, leczenie w razie choroby, martwienie się jego losem. A już zaginięcie ulubieńca prowadzi do rozpaczy! 

Moją suczkę Daisy, miniaturowego pudelka, kupiłam jako szczeniaka w maju 2011 roku. Już niespełna pół roku później psinka musiała przejść operację stawu biodrowego. Zauważyłam, że kuleje. Orzeczono zwyrodnienie wynikające z genetycznego obciążenia. Zabieg ortopedyczny był jedynym sposobem na uratowanie mojej pupilki. Sześć długich zimowych tygodni w gipsie. Pociesznie utykającą, z litości zabierałam ze sobą do łóżka. I tak już pozostało. A to nas jeszcze bardziej zbliżyło. Zwłaszcza że pudel to piesek-maskotka, typowy kanapowiec.

13 lipca 2013 roku nic nie zapowiadało nieszczęścia. Właśnie sfinalizowałam prace związane z zakończeniem roku szkolnego i wzięłam urlop. Była piękna pogodna sobota, a w moim mieszkaniu cztery torby na środku pokoju, czekające na nasz wakacyjny wyjazd. Jeszcze dwie-trzy godziny do upragnionej letniej ucieczki na wieś. Żeby mi nie przeszkadzała, wypuściłam Daisy, by sobie pobiegała po podwórku. Robiła to mnóstwo razy, figlując z sąsiedzkimi pieskami. Nigdy nic złego się nie wydarzyło, choć bez mojego nadzoru potrafiła prześlizgnąć się pod ogrodzeniem i biegać w „miejsca zakazane”. Jednak machnęłam na to ręką, mając jeszcze dużo do zrobienia. Zajęta pakowaniem nie zauważyłam, jak czas szybko płynie. Kiedy się zorientowałam, minęła godzina. Wyszłam przed dom, wołam coraz głośniej i coraz rozpaczliwiej. Psa ani widu, ani słychu. Jak kamień w wodę. Nerwowo przemierzam nasze podwórko, okrążam budynek, wychodzę za furtkę, błagalnie wypowiadając jej imię. Nic. Wchodzę do domu, wypatruję przez okno, znów wychodzę i wołam. Na próżno. 

Lęk o nią, bezsilność, dramat! Płaczę. Zalewam się łzami. Informuję sąsiada, który bardzo lubi moją sunię, a ten deklaruje pomoc. Objeżdża rowerem miasteczko, okrąża zalew poza miastem, wypytuje ludzi. Wszystko nadaremnie. Prawie odchodzę od zmysłów, gdy uświadamiam sobie, że minęły już cztery godziny jej nieobecności. Nie mogę przełknąć ani kęsa, choć od dawna czuję głód. Mobilizuję się wreszcie na tyle, by powiadomić rodzinę. Głównie brata, który miał po mnie przyjechać. Przecież nie pojadę na urlop bez niej. Nie zostawia się przyjaciela w takiej sytuacji. Codziennie piszę dramatyczne wiersze.
[…]
a potem… wyszła
jak codziennie
nawet ją do tego namawiałam
„idź pobiegaj”!
więc pobiegła…
… i już osiem godzin jej nie ma!!! […]

Jednocześnie rodzina i znajomi wszczynają akcję poszukiwawczą. Udostępniają w internecie mój apel: S.O.S. – zginął pies! Ja zgłaszam fakt zaginięcia odpowiednim organom miejskim. Daisy jest zaczipowana, ale na tej podstawie można ją tylko zidentyfikować, wskazać właściciela. Niestety, wcześniej trzeba ją odnaleźć! A chip nie wskaże miejsca pobytu. Do akcji spontanicznie włączają się znajomi, głównie – moi dawni wychowankowie. Szczególnie Dorotka, która drukuje we własnym zakresie barwne plakaty ze zdjęciem psa i wspólnie ze znajomymi rozwiesza je w najczęściej odwiedzanych punktach Węgrowa, na dworcu, w galerii, na rynku, na witrynach pobliskich sklepów. Drżę na dźwięk dzwonka telefonu, ale najczęściej dzwonią ciekawscy z pytaniem, czy już się odnalazła? 

Daisy na wsi przy basenie

Nie sposób zrozumieć, co wtedy czułam. Żal i niemoc, ból rozdzierający serce. Nie wychodzę z domu, żeby broń Boże nie przegapić, gdyby sama wróciła… Ale jej ciągle nie ma… Dramatyzuję albo popadam w letarg. 

[…]
nie wiem kiedy po raz ostatni
tak dłużyło mi się czekanie?
z okna w okno – wzrok wypatrzyłam
a Daisy jak nie ma tak nie ma! […]

Najgorsze jest bierne czekanie i poczucie bezsilności. Wciąż trwa poszukiwanie. Jest kilka telefonów ze wskazówkami, że widziano podobnego psa. Niestety, to kolejny fałszywy trop. Martwię się, bo moja podopieczna była kilka dni temu u lekarza i powinna przyjmować leki. Jest też na specjalnej diecie. Całe leczenie legło w gruzach. Coraz mniej nadziei. Minęły trzy doby, trudno więc myśleć, że tylko się zabłąkała i sama powróci. Choć pół miasta już wie o mojej zgubie, choć zainteresowanie i chęć pomocy są ogromne – wszystko bez rezultatu. Zwracam się nawet, odpłatnie, do profesjonalnego astrologa! Niestety, żadnych precyzyjnych wskazówek nie otrzymałam.
[…]
dziś nie myślę już w ogóle
o swojej stracie i bólu
dziś wyłącznie o tobie
gdzie jesteś
i jak się czujesz?
jak cię traktują? […]

Powoli zaczynam tracić nadzieję. Nie mam rodziny, a więc i zajęć. Nie chodzę do pracy, nikogo nie przyjmuję u siebie. Przyjdzie zwariować? Przed południem czwartego dnia od zaginięcia mojej pięknej faworyty – telefon. Odbieram spokojnie. Sądzę, że to kolejne wypytywania troskliwych znajomych. Ale słyszę głos nieznajomego mężczyzny, który mówi: „Wiem, gdzie jest pani pies!” Nie potrafię ująć w słowa tego, co czułam. Głos mi grzęźnie w gardle… Mężczyzna mówi coś dziwnego. Że boi się, że ta wariatka może go nawet spalić. Nic nie rozumiem. A on dodaje, że i w tej chwili widzi tego pieska ze swojego okna. Jest na sąsiednim podwórku. Podaje cechy charakterystyczne. Wszystko się zgadza! To tylko dwie ulice dalej. Moja psinka jest tak blisko i cierpi, a ja… nie mogę tak po prostu po nią pójść. Zawiadamiam straż miejską, strażnik bierze ze sobą policjanta, a pani domu… nie wpuszcza ich do mieszkania! Niestety, ma do tego prawo. Informują mnie, że dopiero następnego dnia uzyskają od komendanta stosowny nakaz. Jednocześnie proszą, bym poszukała jeszcze jednego świadka, który pieska tam widział. Udaje mi się to bez trudu, bo to bliska okolica, osiedle domków jednorodzinnych. Znam tu wiele osób. Inny znajomy też ją widział kilka razy na podwórku tamtej pani. A właściwie dwu pań – matki i córki. Obie są znane ze swoich dziwactw, awantur i, mówiąc wprost, pewnych niedostatków psychicznych. Takim lepiej nie wchodzić w drogę, omijać z daleka, przechodząc na drugą stronę ulicy.

Daisy – chwilę po powrocie do domu

Daisy wraca do mnie po pięciu dniach. Jest kupką nieszczęścia. Skulona, wylękniona, nieufna. A także… ze sporą rudą plamą na karku, namalowaną farbą do włosów! Chyba kobiety myślały, że ze względu na ten „znak szczególny” nie zostanie zidentyfikowana? Mała nawet nie cieszy się na mój widok, tylko biernie poddaje moim pieszczotom. Pozostaje obojętna. Nie je nic, tylko pije wodę. 

 Natychmiast dzielę się dobrą nowiną w wszystkimi, którzy na tę wiadomość czekali. Cieszy się wraz ze mną bardzo duża rzesza sojuszników. Dziękuję wszystkim z całego serca. Znajoma fryzjerka doradza, jak wywabić tę wstrętną „ozdobę” z białej sierści pupilki. A ja jestem spakowana, więc nazajutrz możemy wyruszać na wieś.

Kiedy zaginęłaś, wypłakałam oczy,
kiedy się znalazłaś, nie miałam proroczych
snów. Lecz moje szczęście sięgało zenitu,
gdy cię z uwięzienia zuchwale odbito […]

Jednak na wsi nie odzyskała dawnego wigoru, nawet w kontaktach ze znajomymi pieskami. Wciąż smutna, bez apetytu, obwisłe uszy, ogon opuszczony, oczy bez wyrazu. Najchętniej przebywała tylko u mnie na rękach. Nie oddalała się ani na krok. Rezon odzyskała dopiero po powrocie z wakacji, na podwórku naszego węgrowskiego domu. Bo z tym miejscem nie wiązało się nic złego, bo została ujęta i skradziona na ulicy. Przewieziona rowerem i przetrzymywana w… klatce na króliki! Moja urocza maskotka tak potraktowana! 

Po niedługim czasie odzyskała całą swoją ufność do ludzi. Kocha wszystkich, lgnie do każdego, przymila się, wita, oczarowuje. Jednak pozostał w niej na zawsze jakiś lęk, objawiający się nagłą reakcją, wzdrygnięciem na błahe nawet bodźce – szelest folii na wietrze, upadek czegoś na podłogę, a nawet mój nagły ruch. Wtedy natychmiast zrywa się na równe nogi. Ale najważniejsze, że jest. Znalazła się, bo tak najwidoczniej miało być. Jesteśmy sobie przeznaczone i potrzebne. Choć ciężko mi z nią codziennie wychodzić, ale jest to konieczność i motywacja, bo i mnie te spacery ratują życie. 

Jak dobrze więc, że wróciła!

Foto: Jadwiga Zgliszewska

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok