Choroby istniały zawsze i zawsze próbowano je leczyć mniej lub bardziej skutecznie. Przywoływano na pomoc zdobycze medycyny, zwracano się ku metodom naturalnym, a nawet ku… okultyzmowi, czy też szukano pomocy u znachorów! Wszystkie te sposoby stosowano na wsi w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Czyli w okresie, na który przypadło moje dzieciństwo.

Moja pamięć nie utrwaliła najgroźniejszej i najpowszechniejszej wtedy choroby – gruźlicy. Strach przed nią był jednak obecny we wspomnieniach i opowiadaniach dorosłych. Zapamiętałam, że tacy chorzy potrzebowali dobrego odżywiania i dużo odpoczynku. Mama opowiadała, jak  przywieziono do nich na dłuższy czas jakąś dalszą kuzynkę, którą układano w pościeli za stodołą w lesie, aby mogła oddychać świeżym sosnowym aromatem. A moja babcia przestrzegała swoje dzieci, by do chorej nie podchodziły. Tu i ówdzie mówiono o kimś, że przeszedł suchoty. Tak właśnie nazywano gruźlicę. Swoją drogą – osoba ta należała do nielicznych szczęśliwców, bo wtedy na suchoty najczęściej umierano. Inną ze wspominanych przez starszych chorób był dyfteryt, na który wtedy nie było podobno ratunku. Niewyobrażalny dramat spotkał rodzinę babci Olesi, której dwie nastoletnie siostry ta choroba zabrała jednego dnia! Babcia mówiła o tym przez całe swoje życie.

Odkąd pamiętam, były już szczepionki, lekarze i leki. Ale ludzie ze wsi rzadko udawali się do specjalistycznych gabinetów. Z chorobą częściej zmagali się po swojemu, stosując praktykowane od lat metody. Zdiagnozowanie popularnych dolegliwości trudne nie było. Obserwowano objawy, sprawdzano temperaturę poprzez przyłożenie ręki do czoła dziecka, bo termometrów nie było. Na wysoką gorączkę stosowano zimne kompresy z ręcznika zmoczonego w wodzie. Jeśli zachodziło podejrzenie poważniejszego schorzenia, należało wykonać osłuchiwanie pleców poprzez obustronne przyłożenie ucha. Dziadek Chomicki był w tym podobno nieomylny, potrafił osłuchowo, bez stetoskopu, stwierdzić zapalenie płuc.

Na zapalenia często stawiano bańki. Wprawdzie dziś też są znane, ale te współczesne są bezogniowe. Tamte były inne. To były po prostu szklane kulki z otworem. Kto nie miał baniek, stawiano mu zwykłe szklanki. Jak to wyglądało? Końcówkę patyczka okręcano watą, którą zanurzano w denaturacie, natychmiast podpalano, a płonący patyczek wkładano do bańki. W bańce powstawała próżnia, dzięki czemu mogła się ona przyssać do ciała. Trzeba ją było tylko szybko przycisnąć do chorej powierzchni. Najczęściej były to plecy, boki, klatka piersiowa. Po oznaczonym czasie bańki zdejmowano, a raczej ściągano, gdyż zazwyczaj wsysały się bardzo mocno. Po każdej pozostawał siny krążek na skórze, a następnego dnia miejsca te były prawie czarne. Później zmieniały kolor, ale charakterystyczne ślady pozostawały na długo. Stawienie baniek miało sens, bo wyleczyły one mnóstwo chorych.

W każdym domu były podstawowe środki z apteki, takie jak woda utleniona, jodyna, bandaż, krople żołądkowe, węgiel od biegunki, maść linomag, bandaż, przylepiec oraz tabletki od bólu głowy z krzyżykiem. Czasem jeszcze można było znaleźć syrop na kaszel o nazwie Tussipect oraz Akron na ból gardła. Zwykłe przeziębienie należało wyleżeć, wygrzać i wypocić pod pierzyną, najlepiej z gorącym termoforem, co najmniej przez tydzień. Kto go nie miał, musiała mu wystarczyć butelka z gorącą wodą. Tak ogrzewano stopy. W innych schorzeniach termofor kładziono na bolące miejsce – krzyż, brzuch, biodro czy ramię. Na przeziębienia i grypę dobrze działało coś, co nazywano „parzeniem nóg”. Kiedy jako dzieci chorowałyśmy, przez kilka dni co wieczór rodzice rozpalali ogień pod płytą, by nagrzać gary wody. Siadaliśmy na małym stołeczku przed miednicą, w której czekała bardzo gorąca, bliska wrzątku woda. O, jakże trudno było zanurzyć w niej dziecięce stopy! Wkładało się jedną nogę i… wyciągało natychmiast. A rodzice ponaglali. Powoli organizm przyzwyczajał się do temperatury i dawało się, z niewielkimi przerwami, utrzymać nóżki w miednicy. Ale kiedy już można było wytrzymać, czujny tatuś, siedzący obok z czajnikiem wrzątku, dolewał go do miski. I woda znów parzyła. Kiedy rodzice uznali czas trwania zabiegu za wystarczający, wycierali dziecku nogi i natychmiast kładli do pościeli. I pod żadnym pozorem nie wolno już było spod niej wyjść. Tymczasem następne dziecko przechodziło identyczną kurację. A potem kolejne i kolejne, aż do ostatniego. Czasem na koniec i rodzice również parzyli sobie nogi. Na drugi dzień po wstaniu z łóżek czuliśmy się lepiej. Przede wszystkim mniej było kaszlu i zelżał katar.

Kiedy dziecko miało napad kaszlu w nocy, budzili się rodzice, ubijali kogel-mogel, który podawano malcowi. Kaszel zdecydowanie łagodniał i pozwalał ponownie zasnąć. Jednak za najskuteczniejszy lek na kaszel uznawano wówczas bardzo gorące mleko z masłem. Było ohydne w smaku i trzeba było się przemóc, by je wypić. A rodzice byli nieubłagani. Babcia Olesia dorzucała do mleka czosnek, co także napawało nas obrzydzeniem. Gdzieś tam się słyszało o dodatku miodu, ale w naszym domu miód był lekiem przeznaczonym wyłącznie „na serce” dla mamy. Za to dziś chętnie pijam mleko z masłem i miodem na przeziębienie.

Powszechnym utrapieniem był ból zębów, dotykający i dorosłych, i dzieci. Radzono sobie na rozmaite sposoby. Najpierw owijało się twarz ciepłą chustką czy szalikiem. Przykładaliśmy też policzek do gorących kafli pieca tak długo, ile mogliśmy wytrzymać. Innym razem braliśmy do ust jak najzimniejszą wodę i trzymaliśmy do jej ocieplenia. Jednak na przemian gorąco i zimno pomagało tylko na chwilę.

Ratowano się więc głównie wkładaniem różnych uśmierzaczy bólu do całkiem pokaźnej dziury w zębie. Były to przede wszystkim waciki nasączone spirytusem salicylowym lub perfumami albo nikotyną z papierosowego filtra. Znajdująca się tam substancja smolista zawierała zapewne jakieś składniki, które zmniejszały ból. Zapychaliśmy też dziurę w zębie rozgniecioną tabletką od bólu głowy. Jeszcze lepiej, gdy był akurat Weramon, który miał takie właśnie przeznaczenie. Kiedyś ktoś nas „oświecił”, że jest inny skuteczny sposób. Należało  zwinąć w rulon stronę zwykłej gazety, brzegi skręcić tak, jak się zawija cukierki, pośrodku rurki wyciąć dziurkę, brzegi podpalić, a wtedy z otworu wypływała brunatna ciecz, którą zbierano na łyżkę. Ciekawe, nieprawdaż? Ale ta trucizna naprawdę pomagała! A skuteczność była wszak najważniejsza. Jeśli chodzi o dzieci, mleczaki i tak wypadały same lub suwaliśmy je bez problemu. W przypadku dorosłych, mimo doraźnych środków, sprawa musiała znaleźć swój finał u dentysty. Tyle że zazwyczaj zbyt późno, więc kończyło się to usunięciem zęba. Dentysta jednak budził ogromny lęk, a wizyta w jego gabinecie w Brańsku była długo odwlekaną ostatecznością.

O innych pomysłach z czasów mojego dzieciństwa na domowe uzdrawianie opowiem wkrótce.

(foto: pixabay)                                                                                     

 

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok