Pół wieku temu dzieci wiejskie miały nieustanny kontakt z naturą. Latem wszyscy na równi, dziewczyny i chłopaki, lubiliśmy się włóczyć po łąkach, polach, miedzach, sadzawkach i laskach. Wciąż odkrywając coś nowego, zaskakującego.

Wśród odwiedzanych były też miejsca „zakazane”. Należała do nich na przykład żwirownia. I nie tylko dlatego, że posiadała dość głębokie wykopy. Przede wszystkim z obawy, że mogą tam się znajdować niewypały. We wsi bowiem wciąż żywa była historia sprzed lat kilkunastu, kiedy to rozerwany pocisk zabił  trzech chłopaków. Zakazywano też chodzenia na „kocie mogiłki”. Spodziewam się, że było to miejsce, gdzie grzebano padłe zwierzęta. Ale widziałam, że służyło też zwyczajnie jako  wiejskie wysypisko śmieci. Dlatego właśnie grzebanie w nim było tak intrygujące. Nieraz ukradkiem udało się stamtąd jakiś „skarb” przemycić. Im bardziej nas przestrzegano, tym więcej dzieciarnię tam ciągnęło.

Cóż, tamte dzieci jak wszystkie inne kusił „zakazany owoc”. Z naszych wypraw przynosiliśmy dużo roślin – tak tych mniej sobie znanych, jak i dobrze znajome zioła ze szlachetnym zamiarem, że zostaną w zimie wykorzystane. Rozkładaliśmy je na płachetkach do suszenia, pilnowaliśmy, przewracaliśmy, ale zazwyczaj nie kończyło się to żadnym praktycznym efektem. Targaliśmy również do obejść jakieś cudaczne konary czy korzenie drzew, hubę, ciekawie wyglądające kamyki, czasem nieznajome sobie grzyby do konfrontacji z wiedzą dorosłych. Ciekawość świata i otwartość była chyba podstawową cechą wiejskich dzieci, pozostających w stałym kontakcie z przyrodą.

Wszyscy uwielbialiśmy też podwórkowe huśtawki i bujanie się na nich. Istniały dwa rodzaje sprzętu, który niejeden ojciec mógł bez większego nakładu wykonać dzieciom w swoim obejściu. Pierwsza to huśtawka z łańcucha zawieszonego na drzewie. Jeśli w miejscu siedziska przymocowano deseczkę, było już dobrze. Zdarzyła się u sąsiadów taka, która miała obudowę – ramy boczne, poprzeczkę u góry, łańcuch odpowiednio rozstawiony i drewnianą wygładzoną podkładkę pod siedzenie. No ale pan Franciszek był uznanym majsterklepką. Aż chciało się iść do nich i pohuśtać, bo leciało się – ho ho! – prawie do nieba. Bardziej prostą była „bujawka” z deski, pod środek której została  zamontowana jakaś podpórka. Taką przechylną „chybotkę” mieliśmy u siebie. I nawet znalezienie partnera o zbliżonej wadze, dla równowagi „bujawki”, nie było problemem, bo nas samych było kilkoro, a sąsiedzi też ustawiali się w kolejce.

Chłopcy mieli też swoje upodobania. Starsi najbardziej uwielbiali jazdę na rowerach, zwłaszcza tę „bez trzymanki”. Małych rowerków nie było. Jeden jedyny taki posiadał kilkuletni Krzysiek. Ale nawet nie przyszło nam do głowy, by mu zazdrościć. Wystarczyło bieganie całą czeredą za jadącym malcem i już to samo w sobie było nie lada frajdą. Jeśli ktoś mógł już poszaleć na większym dwuśladzie, to obowiązkowo wszedł w posiadanie „składaka”. Oznaczało to tyle, co rower złożony z kilku starych, po rodzicach. Wybrani szczęściarze kręcili esy-floresy na ulicy, to znów podjeżdżali kawałek, by zawrócić z powrotem – ku ogólnej zazdrości rówieśników. Czasem któryś pożyczył go innemu na trochę.

Dużą atrakcją chłopięcych zabaw były te ze scyzorykiem, który u nas nazywało się kozikiem. Tylko nieliczni go posiadali, otrzymawszy od ojca czy dziadka. W mojej rodzinie czasem któryś z braci dostawał go na prezent „od Mikołaja”. Zapamiętana przeze mnie gra to ta rozgrywana na trawie i polegająca na rzucaniu otwartym nożykiem pod pewnym kątem oraz śledzeniu, czy wbije się w ziemię, czy też zlegnie na niej.  Była to rozrywka wyłącznie dla chłopców. Poza tym taki kozik był przydatny, aby coś przyciąć lub wystrugać.

Domeną większości chłopięcych działań była różnoraka „broń”. Wtedy każdy musiał posiadać procę, zrobioną samodzielnie lub przy pomocy dorosłego. To przyrząd do strzelania. Niestety, oni wkładali tam małe kamyczki i celowali głównie do lecących ptaków, do psów i kotów, ale też do malców i do dziewczynek. Chłopcy robili również łuki, zwłaszcza wiosną, kiedy nawet grube witki wierzbowe dały się w miarę lekko wyginać. Naciągnięty w łuk długi patyk ze świeżo uciętego konara łączono sznurkiem z obu stron, a strzałę strugano z prostego kijka, z ostrzem na końcu. I łuk gotów był do zabawy, ale taką strzałą nie sposób było trafiać do jakiegokolwiek celu, bo spadała zbyt blisko.

Ze świeżych gałęzi wierzbowych robiliśmy też gwizdki. Sama również tego próbowałam. Gwizdały donośnie, jak fujarki. Każdy chciał taki mieć.
Wszyscy też, zarówno dziewczyny, jak i chłopaki, w maju robiliśmy gwizdki ze źdźbeł żyta, a piszczałki te nazywaliśmy derkaczami. Żyto nadawało się na derkacze dopiero po świętej Zofii, kiedy już posiadało kłosy, bo od zawsze towarzyszyło nam przekonanie wywodzące się z powtarzanego porzekadła, że „Zofija kłosy wywija”. Te gwizdki były proste do wykonania, a my robiliśmy po kilka za każdym razem. Przy okazji wizyt w zbożu zawsze zrywaliśmy chabry, z których obowiązkowo wiło się wianki, ale też wytwarzaliśmy potajemnie, według znanej sobie receptury, własne dziecięce wino! Nasza muzykalność przekładała się też na inne instrumenty. Wyszukiwaliśmy białe kwiatki bielunia w kształcie Ctrąbek i też graliśmy na nich, dmuchając z całych sił w kwiatek-trąbkę.

Jeszcze jedna czynność zajmowała małych i większych chłopców wiejskich. Było nim taczanie kółek. Jakich? Ano od zwykłych fajerek kuchennych poczynając, a na starych kołach rowerowych bez szprych kończąc. Trzeba było nie lada sprytu, by toczyć takie koło, popychając tylko kijkiem. Należało utrzymać je w ruchu jak najdłużej. Jeśli upadło, to była skucha. Jednak i to potrafił prawie każdy. Oczywiście po pewnym treningu.

W dni deszczowe, ponure, czy nawet te dziwnie leniwe – bardzo chętnie grywaliśmy w karty, takie ze zwykłej talii. Znaliśmy różne gry, ale ulubioną była ta „w tysiąca”. Potrafiliśmy przy tym przesiedzieć ładnych parę godzin. Aż rodzice zaczynali się niepokoić tym… brakiem wrzasków. Wtedy, gdy skryliśmy się w jakiejś stodole czy szopie.

Chłopców trzymały się psoty. Polowali na żaby, myszy, pająki. A potem robili im krzywdę, choć nikt z nas wtedy złej strony tych uczynków  nie dostrzegał, a jedynie ciekawe zajęcie. Jeszcze jednym dziecięcym grzeszkiem było zakradanie się do cudzych ogrodów i sadów po czereśnie, wiśnie, truskawki, jabłka czy agrest. Albo strączki grochu lub kalarepkę. Niektóre z  przysmaków znaleźć można było tylko w nie swoim gospodarstwie, ale większość kusiła na zasadzie, że cudze zawsze lepsze. Towarzyszył temu dreszczyk emocji powodowanej i strachem przed złapaniem na gorącym uczynku, i konieczność przechodzenia górą przez płot, a nawet wdrapywania się na drzewo. Ale wchodzenie na drzewa też niektóre dzieci uwielbiały i przy każdej okazji uprawiały.

Na potrzeby niniejszego artykułu brat mi wyjawił kilka skrywanych do dziś tajemnic. Otóż chłopaki (w swoim mniemaniu – dla żartu) wykręcali wentyle z rowerów stojących pod sklepem, a wówczas uchodziło z dętki powietrze i nie sposób było już takim odjechać. Także, w najgłębszej tajemnicy, chodzili na starą żwirownię, zaopatrzeni w szufelkę lub szpadel, aby kopać w poszukiwaniu „dziobków”, to jest starych pocisków. Bo z przekazów dorosłych wiedzieli, że tam w czasie wojny odbyła się jakaś bitwa. Ostatnia z ujawnionych przewina to ich sobotnie chodzenie wieczorem pod okna domów, gdzie można było podglądać… kąpiące się nago kobiety. Cóż za ciekawość i fantazja tych podrostków!

Głównie w wakacje, choć nie tylko, mieliśmy również swoje drobne obowiązki w gospodarstwie i obejściu. Dzieci na przykład zaganiały krowy na pastwiska, pasły i przyprowadzały je stamtąd pod koniec dnia. Pasły też gęsi, kaczki i ogólnie miały baczenie na podwórkową menażerię. U nas każdego roku hodowało się gęsi i do obowiązku rodzeństwa należało dopilnowanie, aby nie weszły one w szkodę, to znaczy w jakąś uprawę, lub – co gorsza – do sąsiadów. No i aby zaganiane do zagrody pod wieczór miały duże wypchane wola, tj. były należycie najedzone. Swoją drogą, domowe ptactwo i zwierzęta domowe były w jakimś sensie nieodłącznymi towarzyszami życia dzieci wiejskich. Dotyczy to szczególnie kotków i piesków, które się panoszyły w każdym gospodarstwie. Wykonywaliśmy też szereg innych lżejszych prac, jak: sypanie ziarna kurkom, zaniesienie im wody ze studni do pojemników, a nawet napojenie cielaczka. Zdarzało się też rwanie liści buraczanych czy pokrzywy jako zielonki dla prosiąt oraz przynoszenie tego z pola w woreczku na plecach. Zamiataliśmy też dróżki na podwórkach, zbieraliśmy patyczki na trawie – słowem – uczestniczyliśmy w utrzymaniu porządku w otoczeniu.

Dzisiaj może się to wydawać nudne i pozbawione jakiejkolwiek wartości, ale wszyscy wychowani na wsi prawdopodobnie przyznają mi rację: mieliśmy wprawdzie ubogie materialnie, ale wspaniałe dzieciństwo. Bo ta nasza bieda obfitowała w wiele bogactw innej natury, niedostępnych i tym bogatszym, i mieszczuchom.

 

                                                                                         Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok