Dawne żniwa i czas po żniwach wspominam z sentymentem. Dziś zapraszam na drugą część moich wspomnień. Ważnym wydarzeniem w każdym gospodarstwie tuż po żniwach była młocka zboża. Niektórzy bardzo na nią czekali, aby czym prędzej zawieźć wymłócone ziarno do młyna i móc upiec chleb z nowej mąki, bo ta z zeszłorocznego zboża skończyła się na przednówku. Wcześniej był to proces długotrwały, kiedy ziarno wymłacało się jeszcze cepami.

Ja pamiętam tę czynność jako wykonywaną rzadko, jedynie do wymłócenia końcówek zboża. Prawdziwą młockę wykonywano maszyną szerokomłotową. Dla dzieci była to frajda szczególna. Oczekiwaliśmy jej, odliczając dni. Zlatywała się wtedy na podwórko dzieciarnia prawie z całej wsi, bo takiej okazji nie można było przepuścić. Przychodzili nawet ci, którzy poza tym nigdy się nie odwiedzali. Łączyło się to z kilkoma „atrakcjami”, które dla dorosłych były jeśli nie „dopustem bożym”, to przynajmniej dokuczliwą koniecznością. Pod wieczór dnia poprzedzającego omłoty ściągano traktorem pod stodołę młockarnię oraz „motorek”. Już to było dla nas nie lada gratką. Motorek ów to prymitywny silnik, bardzo głośno terkocący. Huk i warkot wydobywający się z maszyny pozwalał z łatwością namierzyć, gdzie się akurat młóci. A znajdującym się obok nie pozwalał na rozmowę, ponieważ wszystko zagłuszał. Do silnika trzeba było dolewać sporo wody noszonej wiadrami ze studni. Była ona doprowadzania do wrzenia i bulgotała w kociołkach, aż podskakiwały, a wrzątek tryskał dokoła. Motorek za pomocą pasów był połączony z młócącą maszyną, nazywaną fachowo agregatem omłotowym. Pasy łączące urządzenia co jakiś czas spadały i była konieczna, acz nieplanowana, krótka przerwa w pracy. Denerwowało to omłotowego, bo tak nazywano robotnika nadzorującego całość młocki.

Do tej pracy była potrzebna spora gromadka ludzi. Sąsiedzi i kuzyni przychodzili „na odrobek”, aby w ten sposób zapewnić pracownika do omłotu u siebie. Poza omłotowym angażowano dwie osoby do sąsieka, z których jedna przynosiła snopki z różnych jego krańców na skraj, a druga – podawała je na maszynę. Inne dwie pracowały na górze młockarni. Jedna odbierała snop i podawała tej, która go rozcinała na specjalnym pulpicie i wkładała do niszy, z której zboże wędrowało do bębnów rozrywających kłosy i wyłuskujących ziarno. Do odbierania wymłóconej słomy, aby zdołali nadążyć z robotą, stawało trzech mężczyzn. Pobierali ogromne jej naręcza i wiązali powrósłami w olbrzymie snopy oraz odnosili na ubocze. Jeszcze jeden mężczyzna pilnował worków doczepionych do otworów wialni umieszczonych z tyłu maszyny. Sprawdzał, czy ziarno miarowo się sypie, nie zawiera zbyt wiele plew oraz wiązał i odstawiał te już napełnione, a doczepiał kolejne puste. W czasie młocki był rozrywający huk uniemożliwiający najprostszą rozmowę oraz niesamowity kurz. Po takiej robocie ludziom „twarzy nie było widać”, jak się mówiło. Mimo to czekała jeszcze duża praca, bo za wszelką cenę starano się uprzątnąć góry złożonej słomy w obawie przed jej nocnym zmoknięciem. Dla dorosłych dzień taki to była harówka, ale dzieci już z wyprzedzeniem cieszyły się na młockę w ich gospodarstwie. Gratkę stanowiło już samo zgromadzenie, czasem widok nieznajomych osób, cały rejwach panujący w obejściu. Szczególną atrakcją były te hałdy słomy, w których robiliśmy zawczasu tunele i norki, schowki, kręte przejścia i korytarze. Biegaliśmy, bawiliśmy się w chowanego. I wymądrzaliśmy się, kogo dopuścimy do siebie, a kto nie dostąpi tego wyróżnienia. Oczywiście niebawem następował rewanż i z tym co bardziej świadomi liczyli się zawczasu. Wszystko to było podniecające w czasie, gdy się nie uczestniczyło w pracy, a jedynie śmigało i dawało nura w ogromne zwały słomy. Niestety, zdążyłam później poznać również i tę działkę dotyczącą dorosłych, pracując jako podająca snopy na maszynie lub w sąsieku. Jestem pewna, że nie chciałabym tego powtórzyć. Niekiedy młockę przeprowadzano od razu na polu, co dzieciom ujmowało połowę oczekiwanych atrakcji. W naszym rodzimym gospodarstwie było to jednak rzadkością. Po skończonej pracy częstowano obecnych jakimś lepszym a obfitym posiłkiem, zazwyczaj także alkoholem, ale w umiarkowanej ilości.

Po tak ważnych i ciężkich pracach, które zapewniały bochen swojego chleba na stole, należało je jakoś uczcić. Pierwszą ceremonią kościelną była uroczystość Matki Boskiej Zielnej, obchodzona 15 sierpnia, ze święceniem pierwocin upraw, tj. równianek w kształcie wiązanki-bukietu z kłosów zbóż i ziół, owoców oraz kwiatów. Taką równiankę wykonywała każda gospodyni. Dzisiaj, jak widzę, tylko nieliczne zawierają kłosy. Współczesna zbiórka zbóż pozbawiła możliwości pozyskania ich na łodygach pełnych ziaren. Często więc w równiankach są zanoszone do poświęcenia tylko kwiatki.

Prawdziwym zwieńczeniem żniw i świętem plonów były dożynki, czyli święto parafialne w kościele, na które każda wioska przygotowywała swój paradny wieniec dożynkowy. Jako dziecko każdego roku przewijałam się w domostwie, w którym go wykonywano. Było to na tyle atrakcyjne, że zwłaszcza dziewczynek nie mogło tam zabraknąć. Zbierały się prawie wszystkie kobiety, naradzały odnośnie tego, jaki w danym roku wieniec ustroją, czym ozdobią itp. Zadaniem mężczyzn było zgromadzenie odpowiedniej ilości dorodnego i ładnie wysuszonego zboża, o długich łodygach i pięknych, dużych kłosach. Jeśli raz na kilka lat zmieniano kształt, wówczas zrobienie ram też należało do zdolnego mężczyzny. Pleciony do późnej nocy wieniec rano był dekorowany świeżo zerwanymi kwiatami z ogródka. W tamtym czasie były to wielobarwne astry, georginie oraz mieczyki. Potem formował się orszak żniwny, zdążający do kościoła na mszę świętą dożynkową. Stanowiło go co najmniej kilka furmanek z dorosłymi i dziećmi, a na pierwszej z nich, udekorowanej kwiatami i wstążkami, wieziono upleciony wieniec. Pamiętam najbardziej ten rok, kiedy zniesiono skądś ciekawy pomysł. Polegał on na tym, że obok zwyczajowego wieńca dożynkowego pojawiły się narzędzia pracy żniwiarzy, których role w tym żniwnym orszaku pełniły dzieci – cztery dziewczynki z grabkami na ramieniu oraz czterech chłopaków z kosami. Wykonane były one z leszczynowych smukłych gałęzi, oplecionych kłosami zbóż oraz ozdobione drobnym kwieciem. Ja i moja siostra bliźniaczka niosłyśmy wtedy te grabki pospołu z dwiema sąsiadkami-koleżankami z naprzeciwka. My byłyśmy w jednakowych jasnych sukieneczkach, a chłopaki w pierszokomunijnych garniturkach. Muszę przyznać, że całość prezentowała się pięknie, a ten pomysł na wieniec wzbudził zachwyt i podziw całej parafii. Owszem, msza była długa i stać trzeba było w orszaku na środku świątyni, ale gra była warta świeczki. Żałuję ogromnie, że nie posiadam zdjęć z tego wydarzenia.

Dożynki kończyły symbolicznie żniwa. Jednak jeszcze długo potem wykonywano niejedną pracę rolną, związaną ze zbiórką płodów ziemi, przynależną już bardziej jesiennej porze.
Tymczasem następował powoli schyłek lata.
Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Bialystok