Był człowiekiem raczej usuwającym się w cień. Nie zachowałam więc go zbyt wyraźnie we wspomnieniach. Dziadek Józef to ojciec mojego taty, postać trochę tajemnicza i zagadkowa. Odszedł najwcześniej z moich dziadków i nie poznałam go dobrze. Pozostał więc na zawsze nieco tajemniczy i nieodgadniony. 

dziadek Józef

Zmarł w końcu czerwca 1977 roku, a ja – najstarsza wnuczka – miałam zaledwie 20 lat. Pamiętam, że bardzo płakałam na jego pogrzebie, aż ksiądz zwrócił uwagę, by mnie jakoś uspokoili. 

Kiedy sięgnę pamięcią do okresu dzieciństwa, przypominają mi się dwie powtarzające się opinie o nim: że był niezwykle dobry i nadzwyczaj spokojny. A nawet dobitniej – „Stary Zgliszewski to człowiek bez żółci”. Co miało świadczyć, że się nigdy nie denerwował. Choć i on swoje małe złości miewał, ale najwyraźniej wolał ich nie okazywać. Najbardziej wulgarne słowo, jakie z jego ust słyszałam, to…  „chorobnik”! Kiedy czymś poruszony wypowiadał je mocniejszym tonem, znaczyło to tyle, co u innego grube przekleństwo. Cierpliwy był wobec dzieci, wnuków, zgryźliwych kuzynów, czy pokpiwających z jego dobroduszności sąsiadów. Cierpliwy był przede wszystkim w odniesieniu do swojej żony, a naszej babci Olesi, która potrafiła nieźle nim dyrygować. Jednak rzadko postępował zgodnie z jej „wytycznymi”, mruczał tylko coś pod nosem. W zasadzie nigdy nie wiedzieliśmy, co tak naprawdę myśli. Swoje wiedział i tyle. 

Był bardzo pracowity. Wstawał o świcie i krzątał się w swoim tempie na gumnie, w ogrodzie czy w polu. Albo młócił cepem w stodole, przesiewał zboże w wialni, kręcił jakieś powrósła. Nie interesowałam się szczególnie pracami wykonywanymi przez mężczyzn. Wiem tylko, że dużo pomagał naszemu ojcu, często wyręczając mamę, zwłaszcza, kiedy była w ciąży. Ale też nikomu w potrzebie nie odmówił wsparcia czy porady. Na wsi lubiano go i szanowano, choć niektórzy nabijali się, że za bardzo ulega swojej żonie. On jednak się nie odzywał, wiedział swoje i swoje wytrwale robił. Najwidoczniej mu to nie przeszkadzało. 

Najbardziej chyba lubił spać. Zimą całe wieczory drzemał przytulony do pieca. I głośno chrapał. Babcia czasem namawiała nas, żeby mu coś wrzucić w otwarte usta. Jeśli któryś z małych chłopców to zrobił, dziadek tylko odchrząknął, wypowiadając swoje: „A bodaj cię” i… chrapał dalej. 

I jeszcze jedna  jego cecha, której nie dało się nie zauważyć, to umiłowanie ciepełka. Kiedy paliło się pod kuchnią, lubił siadać na małym stołeczku naprzeciwko drzwiczek. Rozkładał i przysuwał do paleniska obie dłonie, by je ogrzać. Zimą nic go bardziej nie przyciągało niż piec. Tulił do gorących kafli swoje chude ciało. Najdziwniej jednak było patrzeć na jego ubiór latem. Najlżejszy przyodziewek, w jakim widziałam go w upały, to długie spodnie, pantofle, koszula z długim rękawem i kamizelka. Nigdzie się nie spieszył, nie podbiegał, był spokojny i niewzruszony. Toteż i nigdy nie było mu gorąco. Ba! Kiedy chorował, potrafił w lipcu czy sierpniu siedzieć pod gruszką w… kożuchu!

Dziadek miał swoje priorytety i zasady. Jedną z nich była religijność. Kiedy moja mama urodziła w domu drugiego z rzędu synka, dziadek przywołał mnie. Zapytał, czy mam siostrzyczkę, czy braciszka. Kiedy usłyszał, że braciszka, wyszeptał: „Jadzia, powiedz mamie, żeby nazywał się Józef”. Jest oczywistym, że powodem nie było umiłowanie własnego imienia, bo na to dziadek był za skromny. Chodziło mu o uczczenie świętego Józefa. Ja, niefrasobliwie, od razu mamie tę wieść przyniosłam. Ona cierpiała będąc w połogu, bo już wymarzyła synkowi imię Waldek. Lecz natychmiast dziecię w myślach „przechrzciła”. Nie dlatego, że się teścia bała czy też uważała, że nie może mu się przeciwstawić. Co to, to nie! Ona bardzo go szanowała i nigdy  by nie uczyniła mu tej przykrości. Potem nigdy tego nie żałowała. Może dlatego brat Józek jest z charakteru podobny do dziadka? No i niedawno przyznał, że przez całe życie jest dumny ze swego patrona. 

Dziadek wcześnie poważnie zachorował. Dużo przebywał w szpitalach, miał kilka operacji. Byliśmy wtedy nastolatkami. Dobrze pamiętam, jak wszystkie jego dzieci jeździły, by oddać krew. Uświadamiam sobie tamten niepokój i oczekiwanie. Po powrocie do domu był bardzo słaby. I miał otwartą, niegojącą się ranę, gdzieś w okolicach brzucha – tyle wiedzy wnukom wystarczało. Ale nigdy nie zapomnę oddania i cierpliwości jego żony, babci Olesi. Ta, która była uważana za niecierpliwą, wykazała się cierpliwością niesłychaną. Wtedy nie istniało coś takiego jak opatrunki jednorazowe. A z dużej pooperacyjnej rany nieustannie się sączyło. Pod ręką było zawsze mnóstwo bandaży, gazy i tetrowych pieluch. Zmiana opatrunku następowała co jakiś czas, ale codziennie zmieniane opatrunki należało prać, wygotowywać, suszyć, prasować. I ona robiła to przez jakieś dziesięć lat! Wszyscy jej współczuli, ale i ją podziwiali.

A dziadek? Już nie nadawał się do żadnej ciężkiej roboty, był bardzo słaby. Latem siedział albo w sadku pod drzewem, albo na łączce za stodołą pasł gęsi i pilnował bydła. Czasem babcia poprosiła mnie lub siostrę, by zanieść mu coś do jedzenia. A jadał już wtedy wyłącznie potrawy lekkostrawne. Z reguły nosiłyśmy mu w blaszanej miseczce budyń lub kisiel z sokiem. Zapamiętałam, jak mi dziękował, mówiąc: „Dobra z ciebie wnucka” (dziadek seplenił). Wtedy był jeszcze bardziej łagodny, cichy, cierpliwy i małomówny. I jeszcze mała  ciekawostka. Dziadek nigdy nie osiwiał! Nie był nawet szpakowaty. W trumnie spoczął jako w pełni czarnowłosy siedemdziesięciolatek, czemu dziwowali się wszyscy żałobnicy. 

pogrzeb dziadka  Józefa

Odszedł cichutko, w swoim domu. Wieść o jego śmierci dosięgła mnie na wsi, gdzie po udanej sesji dotarłam na swoje pierwsze studenckie wakacje. Przy trumnie stanęły dwie bliskie kobiety w mocno zaawansowanej ciąży: najmłodsza córka i synowa, mająca niebawem rodzić tak długo oczekiwane pierwsze dziecko. Tego wnuka nigdy nie zobaczył. Jak i wnuczki, która pojawiła się na świecie cztery miesiące później. A już miesiąc po pogrzebie zaplanowane było wesele jego najstarszej wnuczki, mojej siostry bliźniaczki. Po rodzinnej naradzie ustalono, że się ono jednak odbędzie. Bo jak to wszystko odwoływać? Wesele nie było w pełni radosne dla najbliższej rodziny, bo przebiegało w cieniu żałoby. Wszyscy byliśmy jednak najgłębiej przekonani, że dziadek Józef nie miałby nic przeciwko temu, ponieważ był człowiekiem niespotykanej dobroci i wyrozumiałości.

(zdjęcia z prywatnego archiwum autorki i pixabay)

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok