8 Marca – Dzień Kobiet. Mamy to zapamiętane od dzieciństwa. Jedni wyszydzają ten „komunistyczny zwyczaj” i odżegnują się, jakoby kiedykolwiek mieli z nim cokolwiek wspólnego. Inni gloryfikują święto na zasadzie, że kiedyś to wszystko było lepsze. Jednak większość zapewne potrafi mieć doń stosunek wyważony. Należę do tych ostatnich. W moim przypadku przyjmował on w różny charakter, w zależności od wieku i sytuacji. Powiem tak: odkąd to święto poznałam aż do momentu zakończenia pracy – zawsze w jakiejś formie dla mnie istniało. 

Kobiety mojego dzieciństwa

kilkuletni chłopak, blondynek w granatowym ubranku z wiązanką kwiatów, fot. pixabay. com

Pierwszy raz dowiedziałam się o nim najpewniej w szkole podstawowej. Na 8 Marca należało złożyć życzenia paniom nauczycielkom. Wiejskie dzieci kwiaty miały wtedy, gdy te rosły we własnym ogródku. Ale w marcu musiały wyręczać się laurką. Dumny był ten, kto miał kupioną. W naszym ówczesnym mniemaniu tylko taka była piękna. Pozostali musieli zdać się na własny pomysł i zdolności plastyczne. Nauczycielki demonstrowały swoją radość za życzenia. Jednak już wtedy potrafiłam wyczuć, że chodzi im bardziej o zaszczepianie uczniom dobrych wzorców. I chwała im za to! Któraś napomknęła, że koleżanki klasowe oraz siostry chłopców to też kobiety i należy je w tym dniu szczególnie traktować. A już zwłaszcza – swoje mamy! Bo to chyba za ich sugestią gdzieś w połowie podstawówki wpadliśmy na „odkrywczy” pomysł, aby w tym dniu uhonorować również i własną rodzicielkę. Pamiętam jak w niedzielę po mszy, w kiosku w Łubinie Kościelnym, za uciułane w tajemnicy na tę okazję złotówki, kupowałyśmy z siostrą jakieś drobiazgi. Był to na przykład flakonik tanich perfum konwaliowych, pachnące mydełko wraz z mydelniczką i tym podobne upominki. Wcześnie rano, kiedy mama była jeszcze w łóżku, budziłyśmy zazwyczaj jeszcze dwójkę starszych braci i stojąc gromadką, drżącym głosem recytowaliśmy wyuczone słowa. Utrwaliły mi się tamte emocje – podniecenie i dziwna, niewytłumaczalna obawa. Mama udawała zdziwioną, ale szczerze nas wyściskała i podziękowała. A my… czuliśmy ulgę, że napięcie minęło. Ona zaś miała czym się pochwalić sąsiadkom, bo nie sądzę, by w którymkolwiek domu poza naszym zaakcentowano ten dzień. Od podstawówki zaczęło się też otrzymywanie kartek od korespondencyjnych przyjaciół ze Związku Radzieckiego. U nich to święto było obchodzone szczególnie uroczyście.

W liceum już sama byłam kobietką

Młody chłopak z ciemną kędzierzawą czupryną gra do mikrofonu koncert na skrzypcach

W szkole średniej wyglądało to już trochę inaczej. W liceum chłopcy ze starszych klas, w porozumieniu z męską częścią grona pedagogicznego, organizowali uroczystą akademię. Nigdy nie zapomnę występu pewnego zespołu, przepięknie śpiewał solista, ówczesny czwartoklasista Tadek K. Jego wykonanie piosenki „Wyspa” z repertuaru grupy Breakout z Mirą Kubasińską, to jakbym… słyszała jeszcze i dziś! Koncert ów urzekł mnie na całe życie. Ponieważ uczęszczałam do klasy o profilu matematyczno-fizycznym, więc u nas szczęśliwie była równowaga dziewcząt i chłopców. Każdego roku koledzy sprawiali nam na ten dzień upominki-niespodzianki. Przypominam sobie, że raz kupili kupony jakiejś loterii. Chyba żadna wtedy nic nie wygrała, ale pomysł był oryginalny i bardzo się nam podobał. Wiem też, że w klasie maturalnej chłopcy potraktowali nas już jak dorosłe kobiety i każda otrzymała kwiatek tulipana. To była dopiero radość! A jaka duma przed koleżankami z innych klas, które nie mogły się tym poszczycić. My też pamiętałyśmy o naszych kolegach. Zawsze dwa dni po naszym święcie też obdarowywałyśmy swoich klasowych mężczyzn. Bardzo starałyśmy się mieć fajne pomysły. Najzabawniej było, gdy każdy z nich dostał od nas po wałku i fartuszku kuchennym Śmiechu było co niemiara. A oni natychmiast zapasywali te fartuchy i z wałkami w rękach chcieli czym prędzej paradować do kuchni.

A w akademikach – imprezki!

Sześć dziewczyn przy zastawionym stole,_impreza studencka w akademiku

Na studiach z tym Dniem Kobiet było zupełnie inaczej. Na moim sfeminizowanym kierunku – chłopaków jak na lekarstwo. Kiedy zaczynałam pedagogikę przedszkolną na uczelni siedleckiej, był z nami na roku jeden „rodzynek”, Mariusz z Warszawy. Gdy przeniosłam się do Białegostoku, tutaj to był już prawdziwy babiniec w liczbie ponad czterdziestu dziewcząt. Na uczelni nic szczególnego się nie działo. Za to w akademikach – co pokój, to imprezka! Głównie w babskim gronie, choć każdy kolega był oczywiście mile widziany. Tacy potrafili z jednym kwiatkiem obejść całe piętro i czuć się mega ugoszczonymi. Tak, w dniu poświęconym kobietom, faworyzowani byli mężczyźni. Wszystko z powodu ich ogromnej mniejszości na kierunkach humanistycznych.

Praca przedszkolanki i… kwiatowy zawrót głowy

A potem – praca. O, teraz każdy Dzień Kobiet oznaczał… kwiatowy zawrót głowy! W latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia w kwiaciarniach niepodzielnie królowały goździki. Pewnie były też i najtańsze, bo przynajmniej po jednym przynosił swoim paniom każdy przedszkolak. Niektórzy w wiązankach po kilka, najczęściej okręcone celofanem. Zdarzały się też tulipany. Z tego czasu utrwalił mi się widok, jak po przyniesieniu naręczy kwiatów do domu i umieszczenia ich w wazonach, resztę musiałam wstawić do wiaderka. Wiadro goździków – to moje wspomnienie z okresu, gdy byłam wychowawczynią. Jako dyrektorka przedszkola dostawałam ich chyba mniej. Czasem wiązanki były bardziej wymyśle, łączone, zawierające gerbery i frezje. Dużo później rodzice dzieci przerzucili się na jakieś słodkości dla pań lub drobne upominki. Najczęściej praliny lub kawa.

Wbrew temu, że pracować mi przyszło w czasach PRL-u, nigdy nie dostawałam więc przydziałowych rajstop „za pokwitowaniem”. Ale za to ówczesny Komitet Rodzicielski organizował nam słodki poczęstunek (zdarzało się i coś mocniejszego), oczywiście po godzinach zajęć z dziećmi. Potem rozwożono do domów lekko wesolutkie panie.

Czarnowłosa kobieta w sukience w szerokie poprzeczne pasy oraz dwaj tyłem odwróceni mężczyźni wręczają kwiatek i czek

Dzień Kobiet gwarantował jednocześnie nasze przygotowywanie z dziećmi programu artystycznego dla pań zatrudnionych w zakładzie opiekuńczym. Taki patronacki mecenat posiadała wtedy prawie każda placówka oświatowa. Naszym był miejscowy POM, czyli Państwowy Ośrodek Maszynowy. Uczyłyśmy dzieci wierszyków i piosenek oraz-obowiązkowo-tańca. Bo tak pomyślany, że każde dziecko zapraszało do wspólnego tańca jedną osobę dorosłą. Na koniec dzieciaki wręczały kobietom własnoręcznie wykonane upominki. Po występach dzieci częstowano wszystkich słodkościami, a nauczycielki proszono do suto zastawionego stołu. Nie mogłyśmy się jednak rozgościć, bo trzeba było wracać do przedszkola. Jednak nie z pustymi rękoma! POM był hojnym sponsorem, dbającym i obdarowującym placówkę przez cały rok. W Dniu Kobiet otrzymywaliśmy czek, z którego środki służyły na zakup zabawek dla grup, ale też na prezenty dla pań. Same ustalałyśmy, co chcemy dostać. Z tamtych darów mam do dziś kryształy, serwety, ręczniki – to, co było wówczas powszechnym i trudno dostępnym obiektem pożądania. Czy można więc narzekać na takie święto?

Potem nie było już zakładów patronackich, święto przestało wzbudzać emocje, a było wręcz krytykowane. Z pokolenia młodych rodziców też nie wszyscy je akceptowali. Nawet niektóre kobiety wolały się doń zdystansować. Dzisiaj, kiedy już nie pracuję i nie mam rodziny, sama potrafię czasem o nim zapomnieć. Ale we wspomnieniach jawi mi się ono całkiem kolorowo.

(zdjęcia z archiwum rodzinnego autorki)



Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok