
Zadaniem historii jest badanie faktów.
Niesienie przesłania jest zadaniem legend.
Badając własną historię spotkałem legendy, na których wyrosłem.
Uznałem, że warto je spisać. Wy ocenicie, czy miałem rację.
Wojciech Więckowski
Focze przyczynki
Kiedy miałem napisaną jedną z czterech „Moich legend” p.t. „Zulejka”, zadzwoniłem do Foki, aby się umówić na autoryzację. Foka szła akurat na dyżur przy Delfinie, więc pojechałem na Wiejską ucieszyć się za jednym zajazdem obydwiema. Delfin się ucieszyła, ale już mnie nie poznała. Foka po przeczytaniu tekstu miała obiekcje, czy należy eksponować jej osobę. Po wytoczeniu argumentu, że tu nie chodzi o pomnik tylko o przekaz wzorców, przyzwoliła na publikację (Rajgrodzkie Echa 5/1998). Nie zaleciła korekty tekstu, ale opowiedziała mi kilka poprawek i uzupełnień:
- Warszawski epizod z kampanii wrześniowej opowiedziała dokładnie tak, jak to później nagrał na płytce DVD Adam Gzyra, a jeszcze później opisała w książce „Patrząc na kobiety” pani Polak-Pałkiewiczowa.
- Relację o samowolnej wycieczce samochodowej z Solca na Chłodną uzupełniła opisem swojej nauki jazdy: „Tata wziął mnie do samochodu i pojechaliśmy nad Wisłę. Zapytał, czy pamiętam jak się prowadzi. Siadłam za kierownicą, ruszyłam, zmieniłam bieg, skręciłam w lewo, skręciłam w prawo. No to sobie teraz poćwicz – powiedział – i poszedł pływać”. Po krótkim namyśle skomentowała:” to był całkiem nieodpowiedzialny człowiek”.
- Historię autostopowej podróży z Belgii do Warszawy uzupełniła jakby nieco zawstydzona: „Raz zdarzyło mi się nie dotrzymać obietnicy danej Mamie. Obiecałam mianowicie, że nie będę podróżować nocą. Ale kiedyś, w czasie pieszej wycieczki, zabłądziłam w lasach Westfalii. Postanowiłam iść konsekwentnie w jednym kierunku i już o gęstym zmroku doszłam do jakiejś szosy. Wyciągnęłam z plecaka mapę, żeby zorientować się, gdzie jestem. Wtedy na szosie pojawiły się światła reflektorów i po chwili, sama z siebie, stanęła przy mnie ciężarówka z drewnem. Pomyślałam, że w tej sytuacji głupio by było uciekać, zresztą gdyby chcieli, to i tak by mnie złapali. Kierowca z pomocnikiem zaprosili mnie do szoferki. W trakcie opowiadania skąd się tutaj wzięłam, zasnęłam. Gdy mnie obudzili, staliśmy przed jakimś zajazdem. Obudzeni przez kierowców gospodarze, choć niezbyt kontenci z nocnego najścia, zakwaterowali mnie i resztę nocy przespałam w warunkach komfortowych. Gdy rano zaprosili mnie na śniadanie, byłam nieco skonsternowana, bo fundusze pozostały mi skromne. Jednakże okazało się, że panowie kierowcy zapłacili za nocleg ze śniadaniem. Wyjechałam zaraz po śniadaniu woląc nie myśleć, co gospodarze pomyśleli sobie o mnie”.
- Nie pamiętam już, czy w czasie tej wizyty u Delfina, czy przy innej okazji zapaliliśmy z Foką po papierosku. Opowiedziała
foto ze zbiorów rodziny autora: Ciocia Zo – Zofia z Schuchów Nikiel mi przy tej okazji, kiedy zaczęła i kiedy skończyła palić. Zaczęła w czasie okupacji. W rodzinnym warsztacie elektromechanicznym, który prowadziła wraz z bratem Tadeuszem, odbywały się zajęcia podchorążówki. Do warsztatu przyjeżdżali z zamówieniami również Niemcy. Konwencjonalne celebrowanie z nimi papierosa dawało te 10 minut na „posprzątanie” zaplecza. I tak od okazji do okazji zaczęła palić. Przestała palić w czasie „wyzwalania”. Gdy pracowała w PCK, została w Pruszkowie aresztowana przez NKWD. Siedziała w piwnicy pełnej aresztantów. Zaś dowódca tej placówki, gdy już się nieco napił i ręce mu się nie trzęsły, zabawiał się w sposób dość wyrafinowany – przed okienko aresztanckiej piwnicy rzucał kilka papierosów, po czym z pistoletu strzelał do rąk po te papierosy sięgających. „Zrozumiałam wtedy, jak silne jest to uzależnienie, jeśli ktoś sięga po papierosa w takiej sytuacji i powiedziałam sobie NIE”.
- To było w czasie, kiedy Piotrek oficjalnie oświadczył się o rękę Renaty, czyli jesienią 2001 r., zatem Foka miała wówczas 83 lata. Jechaliśmy z pierwszą wizytą do rodziców Renaty i umówiliśmy się z Foką, że odwiedzimy ją wracając z Domaszewa. Ustaliliśmy wizytę na godzinę 17-tą, bo o tej porze Foka wracała z lekcji. I faktycznie, wjechawszy windą na górę, zastaliśmy ją rozbierającą się po powrocie do domu. Zaprosiła nas – Gosię, Piotrka i mnie – do pokoju. Rozmawialiśmy z kwadrans, po czym Foka przeprosiła nas i zniknęła na kilka minut. Po powrocie konwersowaliśmy następne 10 minut i znowu na chwilę zniknęła. Wróciła z gorącą kolacją na tacy – makaronowa zapiekanka z żółtym serem i różnościami. Zatkało mnie z wrażenia na taką organizację spraw przyziemnych. W czasie konsumpcji zapiekanki Foka zerwała się z okrzykiem „ojej, zapomniałam” i wróciła z kuchni z miną zatroskaną – „zagotowałam herbatę”. I po krótkiej chwili – „trudno, wypijemy taką”. A mnie zatkało po raz drugi pod wrażeniem błyskawicznej decyzji, co jest ważniejsze – plama na honorze gospodyni czy dodatkowe 10 minut spędzone z nami.
Szkoła odpowiedzialności
Podobno jest szansa, że dostaniemy bilety i pojedziemy kolejką na Kasprowy Wierch. Po śniadaniu pakujemy się w autobus i jedziemy do Kuźnic. Biletów oczywiście nie ma, przypinamy więc narty i ruszamy na Halę Kondratową. W schronisku zostawiamy manele i idziemy jeszcze spory kawał wyżej. Tyralierą szatkujemy dziewiczy śnieg na stosownym stoku i Gazda zaczyna szkółkę. Nie pamiętam, czy zdążyliśmy zaliczyć jeden czy może trzy ćwiczebne zjazdy, a Gazda komenderuje: „ustawiamy się gęsiego i wracamy do schroniska! Ja idę pierwszy a Wapiti na końcu pilnuje żeby nikt nie został!” Zdziwiłem się mocno, bo w pięknym słońcu wydarzenia rozwijały się obiecująco. Nie zauważyłem bowiem, i nikt nie zauważył tego co spostrzegł Gazda – od strony schroniska szła kurniawa. Ledwośmy ruszyli, rozpętało się skandynawskie piekło – gwałtowny wiatr niemalże uniemożliwiał zrobienie kroku w przód i walił po oczach marznącym deszczem. Pochylając głowę, przez mocno przymknięte powieki widać piętki nart poprzednika. Ale podnieść wzroku nie można. Nie podnosząc zaś wzroku nie można pilnować, czy ktoś nie zostaje, a ja mam świadomość, że jesteśmy w wysokich górach i odpowiadam jeśli nie za życie, to przynajmniej za czyjeś zdrowie.
Szczęśliwie i w komplecie dotarliśmy do schroniska, którego sala utkana była na sztywno mniej lub bardziej przemoczonymi uciekinierami przed kurniawą. Strzepujemy z siebie lodową skorupę i każdy się rozgląda za jakimś gwoździem, gzymsem czy poręczą gdzie by można było powiesić czapkę czy rękawiczki coby choć obciekły, bo o wysuszeniu to nie ma co marzyć. Wieszam rękawiczki w jedynym wolnym miejscu, na poręczy kominka. Cała sala wybucha radosnym śmiechem – w kominku, pod stosikiem drewek pali się czerwona żarówka.
Obcieknięci, nieco ogrzani i posileni pingwinim jadłem (cukier w kostkach i suszone śliwki) ruszamy w drogę powrotną. Zjechawszy gęstniejącym zmrokiem do Kuźnic nie dostajemy się do autobusu – ostatniego z którego możemy złapać autobus do Bukowiny. I znowu komenda;” ja jadę pierwszy a Wapiti na końcu”, po czym szusujemy przez miasto na dworzec autobusowy. A za nami leci stubarwna fala komentarzy, serdecznych życzeń złamania karku i innych złorzeczeń krupówkowych spacerowiczów.
W Bukowinie Gaździna czekała z mocno spóźnionym obiadem, przed którym ja jeszcze ponoć prałem po gębie Ewę Wernerzankę, co mi ostatnio wypomniała. No, może nie wypomniała tylko przypomniała, bo uśmiechnięta przy tym była serdecznie. A prałem ją w ramach pierwszej pomocy medycznej, bowiem gdy pomagałem jej wydłubać się ze skafandra, zaczęła mięknąć i odpływać. Tego akurat nie pamiętam. Pamiętam natomiast dokładnie, że podczas kurniawy na Hali Kondratowej, chyba po raz pierwszy w życiu, musiałem zrobić coś, co wydawało się niewykonalne.
Kiedyś Pingwin przyprowadził młode. Nie wiem ani jak się ten Pingwin nazywał ani kiedy się to działo, całą historię znam bowiem tylko z opowiadania Foki. Tak więc wyrośnięty Pingwin był zastępowym na obozie zlokalizowanym mniej więcej w pobliżu Bukowiny. Więcej – bo można było zorganizować odwiedziny pingwiniego obozu w ramach jednodniowej wycieczki. Mniej – bo aby wsiąść do autobusu trzeba było spory kawał drogi przejść na nartach. Po wspólnym z Pingwinami przedpołudniu na nartach gości podjęto obiadem. Po obiedzie, zanim nastała godzina odjazdu, przyszła śnieżyca. Wiatr, śnieg, ciemność – świata nie widać. Autobus pewnie będzie, ale co dalej? Poradzimy sobie, jesteśmy dzielni – zapewnia zastępowy. Ale Foka ma obiekcje. Słuchaj – mówi – to twój zastęp, twoja decyzja i twoja odpowiedzialność. Ale ja na twoim miejscu w takich warunkach dzieciaków w góry bym nie prowadziła. Zastępowy dość długo nie spuszczał z tonu, a Foka nie zeznała, jakie środki asekuracyjne zamierzała podjąć, gdyby nie spuścił. Zostawiła go samego z jego decyzją i jego odpowiedzialnością. Koniec końców Pingwiny spały „na waleta” z gośćmi – zastępowy okazał się całkiem niegłupio wyrośniętym Pingwinem.
Wapiti – Wojtek Więckowski
Related posts
1 Comment
Comments are closed.
NASZ PATRONAT MEDIALNY
FESTIWAL LITERACKI „AUTORZY I KSIĄŻKI” – VII edycja
ODCZYTAĆ ŚWIAT. SPOTKANIE Z REPORTAŻEM
RAPORT SENIORAPP 2023 – III EDYCJA
OGÓLNOPOLSKIE WIOSENNE WYZWANIE CZYTELNICZE
APETYT NA ŻYCIE – KONKURS FLEXI.PL
OCENA POTRZEB W ZAKRESIE WSPARCIA DLA SENIORÓW W POLSCE
Dziękuję Ci Wapiti za przypominanie tych cudownych czasów z obozów narciarskich. Miło się to czyta i wspomina. Fajnie, że tekst o Zofii Schuch Nikiel został zilustrowany zdjęciem pomnika Bohaterów Powstania Warszawskiego, w czasie którego to Powstania była Ona szefową patroli sanitarnych. Zatem ilustracja jest jak najbardziej adekwatna. Warto jeszcze dodać, że NKWD aresztowało ją w Pruszkowie jako kierowniczkę działu transportu PCK.
Dziękuję za opowieści i proszę o następne.
Ryś