INDYCZY  PRZEKRĘT

Wielkanoc 1968 roku to były drugie święta, które po maturze i powrocie z internatu przygotowywałem w rodzinnym domu. Wymyśliłem na tę okoliczność patent na omijanie PRL-owskich kolejek przedświątecznych – zakupy robiłem w wigilię lub Wielki Piątek, kiedy bliźni już się obkupili, a do sklepów trafiał ostatni rzut towarów.

O ile w naszym domu kulinaria świąteczne bywały uroczyste, lecz w przygotowaniu raczej mało absorbujące, tak tym razem postanowiłem zabłysnąć.  Na świąteczny obiad zaprosiliśmy bowiem moich przyszłych teściów. Wymyśliłem sobie faszerowanego indyka – od tyłu wytrawnego, zaś z przodu na słodko, z rodzynkami i suszonymi śliwkami.
Rano w Wielki Piątek wsiadłem więc na rower i popedałowałem do zaprzyjaźnionych sklepów. Na Rakowieckiej zastałem ostatnią połówkę indyka. Tego nafaszerować się nie da, więc pojechałem dalej. W SUPERSAM-cu i w delikatesach na Placu Zbawiciela indyków już zabrakło. Natomiast na Marszałkowskiej przy Hożej została jeszcze ostatnia połówka. Nie namyślając się długo, złapałem ją i pogrzałem  extra-cugiem z powrotem na Rakowiecką. Tam  szczęśliwie  wciąż czekała na mnie pogardzona wcześniej indycza noga z przyległościami , więc już spokojnie, z dwoma połówkami w plecaku, zrobiłem resztę zakupów.

Po powrocie do Fińskiego Domku rozpaliłem pod blachą, by wygrzać piekarnik. Do kuchennego stołu przykręciłem maszynkę do mięsa, namoczyłem suche bułki i do grubej igły-cerówki nawlokłem dłuuugą, grubą  nitkę. Wyciągnąłem z plecaka połówki indyka, przyłożyłem jedna do drugiej i coś mi tu, kurczę blade, nie zagrało – OBIE LEWE.

Ręce mi opadły, o przed oczyma zamigotało widmo kompromitacji. Ale szczęśliwie stress działa na mnie mobilizująco. Pomyślałem chwilkę, przekręciłem jedną połówkę skrzydełkiem do góry, drugą skrzydełkiem w dół, zszyłem je na okrętkę i nafaszerowałem tak, jak zamierzałem.
Świąteczny obiad wypadł koncertowo!

Wojciech Więckowski