Jak ogarnąć potrzeby licznej gromadki dzieci przed wrześniem, kiedy wszystkie mają pójść do szkoły? – to pytanie spędzało kiedyś sen z powiek moim rodzicom. Należało przecież zapewnić  pociechom niezbędne wyposażenie. Byliśmy rodziną wielodzietną, a nie istniał wówczas system pomocy socjalnej, nie otrzymywaliśmy żadnych wyprawek ani innego wsparcia w stylu programów z plusem w nazwie. W czasach, gdy byłam dzieckiem, z tymi wydatkami każdy musiał uporać się sam.

Pod koniec wakacji, niecierpliwe i podekscytowane, siadałyśmy z siostrą i tworzyłyśmy długi rejestr rzeczy potrzebnych do szkoły. Znajdowały się na nim tylko materiały papiernicze oraz przybory, których wybór i zakup należał do nas. Jednak potrzeby tak licznej rodziny były znaczne, a więc i kwota do wydania niemała. Jeździłyśmy po te zakupy do najbliższego sklepu papierniczego w Brańsku. I choć powrót z zaopatrzeniem był miły, to sama wizyta w tej księgarni jawiła się niemal horrorem! Ekspedientka, ta sama od lat, była niezwykle nerwowa, bardzo prędka, ciągle popędzała, a potrafiła też ofuknąć, skrytykować, a nawet pokrzykiwać. Zawsze się tam trzęsłam z obawy o jej reakcję i z ogromną ulgą opuszczałam sklep.

Rodzice mieli większy problem. Kilkoro dzieci jednocześnie należało odziać i obuć do szkoły. Wszystkie wyrastały z ubranek i butów, albo je zwyczajnie znosiły. Co roku też obowiązkowo nowe tornistry, bo kupowało się tanie i słabe, które szybko się niszczyły. Ponadto podręczniki, nowe fartuchy szkolne, buty na zmianę, a także odzież na zimę. Do tego dochodziły  różne składki np. na ubezpieczenie, komitet rodzicielski oraz opłaty za obowiązkowe prenumeraty czasopism. Pamiętam, jak nieraz mama płakała wieczorem, kiedy rodzicom wydawało się, że już posnęliśmy. Była to gorycz związana z brakiem pieniędzy.

Trudną sytuację mojej rodziny każdego roku ratowały… gęsi! To właśnie hodowla tych ptaków pozwalała na pokrycie najbardziej podstawowych potrzeb związanych z rozpoczęciem roku szkolnego. Zresztą hodowano je w większości gospodarstw w mojej wsi. Dlatego już wiosną nasadzano kwoki na jajach, z których wylęgały się gąsięta. Patrząc realnie na możliwości, zwykle trzymało się ich około dwudziestu. Dopóki były pisklętami, mama je karmiła, poiła i pilnowała, bo przecież każda sztuka była bardzo cenna. Jednak zdarzały się wyjątki, kiedy musiała gdzieś wyjechać i wtedy pieczę nad młodym drobiem przejmowały dzieci. Niechętnie się tego podejmowaliśmy, ale przecież odmowa rodzicom była nie do pomyślenia. Pamiętam, jak kiedyś pojechali na odpust, a nam przyszło do głowy, by wszystkie gąsięta… pouczepiać! Tak oto przywiązaliśmy im szmaciane troczki do nóżek, a drugim końcem do patyków, które powtykaliśmy w ziemię. Oczywiście na dobrej trawce i z dostępem do wody. Jednak kiedy zaczęły się plątać i przewracać, obawa o dalszy ciąg tego „eksperymentu” kazała nam zrezygnować z tego niedorzecznego pomysłu. Innym razem pod nieobecność rodziców utopiło się gąsię ze stadka będącego pod naszą opieką. Przed powrotem rodziców dławił nas strach, ale – mimo straty –  jakoś wykazali wyrozumiałość.

Ptaki późną wiosną stawały się już prawie dorosłymi gęśmi. Zajmowanie się nimi przez całe wakacje należało do dzieci. Tylko dlatego, że mieliśmy wyrozumiałego ojca, dawał nam od nich wolne w niedzielę. W pozostałe dni należało przede wszystkim gąski paść i pilnować, z nieodłącznym kijkiem w ręce. Znaczyło to wypędzanie na pastwisko i doglądanie. Dobrze, że u nas wystarczyło otworzyć furtkę przy stodole, a one natychmiast nie biegły, ale prawie frunęły. I skubały godzinami trawę, gęgały wyciągając szyje, popijały wodę w sadzawce i… szły przed siebie, oczywiście gęsiego. Należało pilnie baczyć, by nie weszły „w szkodę”, to znaczy – na sąsiedzkie pole, ogród czy łąkę. Oj, było niedobrze, jeśli już to się zdarzyło! Sąsiedzi reagowali różnie. Baliśmy się szczególnie Konstantego, który cudze gęsi, o ile wdepnęły na jego podwórko, zamykał u siebie w chlewiku i czekał. Rodzice nie chodzili wtedy po nie sami, tylko któreś z nas – rzeczywisty „winowajca”, co nie dopilnował podopiecznych. Szło się więc ze strachem, czy w ogóle je wypuści. Trzeba było się pokajać, prosić o wypuszczenie ptaków i bardzo usilnie przepraszać. Nie wiem, czy któreś z nas uniknęło tej nieprzyjemnej przeprawy.

Uwielbiałam też patrzeć, jak trzepocą skrzydłami oraz kiedy pływają po wodzie. A najbardziej lubiłam, jak gąski już się najadły i usiadły zwartą gromadką na zielonej trawie, podkurczyły lub powyciągały łapy, powykręcały szyje i pochowały dzioby we własnych skrzydłach – posnęły. Dawały tym samym przerwę w czuwaniu, można więc było poczytać książkę lub zająć czym innym, a nawet uciąć drzemkę. Pod wieczór trzeba było zagnać gęsi na dobrą trawę, żeby się obficie najadły. Dopiero kiedy miały należycie wypchane wola, można je było spędzać do obejścia. Jeszcze skubnęły coś na podwórku, napiły się wody, rozsiały kilka swoich „papierosów” (tak u nas nazywało się gęsie odchody, których wszędzie było pełno) i już mogły iść spać. A pastuszkowie – jeszcze poharcować przed wieczorem z rówieśnikami.

foto: Karolina Morawska

Gdzieś tak w połowie swej dorosłości w zagrodzie gąski były tak obrośnięte, że samoistnie zaczynały im wypadać piórka. Wtedy była pora, by je oskubać, to znaczy obedrzeć z piór. Nasza mama tego nie potrafiła. Zapraszała do pracy kobiety, które robiły to dobrze i sprawnie.  Przychodziły więc jednego dnia Handzia i Weronika, czasem dodatkowo ciotka Regina. Te, przytrzymując kolanami gąski, garściami darły z nich pierze. Ptaki wyrywały się, wrzeszczały, bo pióra miały silnie osadzone, ale nic nie mogły przecież poradzić. Musiały straszliwie cierpieć (właśnie dowiedziałam się, że podskubywanie żywych gęsi od 2010 roku jest nielegalne). Mama w tym czasie upychała w worki osobno pióra i gęsi puch. Po skończonej robocie te piękne ptaki wyglądały paskudnie. Niektóre krwawiły, ciągały po ziemi skrzydła, straszyły połaciami gołej skóry, były niemrawe, z trudem układały się na podłożu. Minąć musiało kilka dni, zanim odchorowały te „podskubiny”. Powoli przyzwyczajały się, a nowe piórka szybko odrastały. Zebrane pierze służyło do wypełnienia poduszek i pierzyn na użytek własny. Część jednak przeznaczano na sprzedaż, bo miało ono wysoką cenę i pomagało ratować finansowo rodzinę.

Kiedy gęsi były ponownie dostatecznie upierzone i dobrze utuczone, następowała rozłąka z ptakami. Naprawdę przez lato zżywaliśmy się z nimi, mimo obowiązków stąd wynikających. Łezka więc kręciła się w oku, gdy nastawał dzień odwiezienia ich do punktu skupu. Na furmance ustawiano jedno przy drugim i przykrywano drewnianą kratką, przez którą wyciągały szyje i żałośnie gęgały na pożegnanie. Zdarzało mi się wtedy ocierać łzy. Raz pojechałam z rodzicami, bo zaraz po sprzedaży gęsi udaliśmy się na targ, aby zrobić większe zakupy. W drodze powrotnej rodzice obliczali, ile wzięli zapłaty, co kupili, co załatwili oraz ile jeszcze ewentualnie zostało. W domu cieszyli się wszyscy: jeden z nowych butów, drugi z czapki i szalika, ktoś następny z kurtki, kolejny – ze skarpet i rękawiczek. Gęsi znikały z krajobrazu podwórka, ale ich coroczna kilkumiesięczna hodowla ratowała budżet rodziny przed zimą. Pozostawało jeszcze cenne pierze w workach. Przez kilka miesięcy schło, aby zimą zorganizować tłokę na jego darcie, na którą schodziły się kobiety ze wsi. Ale to już temat na odrębną opowieść.

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok