W moich wspomnieniach było o pracy, o modzie, o świętowaniu. Pora na dom, jego urządzenie i wyposażenie.

Dom posiadał każdy, bezdomnych na wsi nie było. Mógł mieszkać w chałupce lub lepiance, ale dach nad głową mieli wszyscy. Jeśli zaś ktoś go utracił, zamieszkiwał kątem u bliskich czy sąsiadów. Tak było na przykład wówczas, gdy ktoś się akurat budował albo w przypadku pogorzelców.

Domy niewiele różniły się między sobą. Jedne były drewniane, inne – to tak zwane murowanki, w jakiej mieszkała moja rodzina. Natomiast dziadkowie rodziców żyli w drewniakach. I drewniane, i murowane łączyło to, że wszystkie były nieduże. Większe budynki były drogie i do zbudowania, i do ogrzania. Dlatego mieszkańcy wsi w czasach mojego dzieciństwa gnieździli się w niewielkich domach. Była tam sień, przestronna kuchnia, mały wałkierz do spania i jeden większy, tak zwany lepszy pokój, nieużywany na co dzień. Nazywano go „dużą chatą” i służył na wypadek wizyty rzadkich gości. Tylko nieliczni posiadali dodatkowo jeszcze jeden pokój, ale najczęściej służył on za spiżarnię, składzik, czy drewutnię. Taka izba była często niewykończona, nieumeblowana, nieogrzewana. Mówiono o tym miejscu, że „stoi pustkami”. Tymczasem w jedynej sypialce stało po kilka łóżek, sypiano również w kuchni.

Każde pomieszczenie nazywano „kątem”. Kiedy ktoś się budował, pytano ile „kątów” będzie posiadał dom? Albo czy taki „kąt” w domu jest ogrzewany? Potem kiedy już dorosłe dzieci kupowały mieszkanie w bloku, również pytano, ile ma ono kątów. Bo kąt to był po prostu pokój.

Wszystkie wiejskie domy były też bardzo podobnie urządzone. Istniały w tym względzie ustalone zasady i mało kto ważył się na odstępstwo. Nikt nie chciał się wyróżniać. Najwyżej jedna rodzina przodowała we wprowadzaniu różnych nowinek, a wtedy reszta próbowała ją naśladować.

Okna kuchenne w wiejskich domach były znacznie mniejsze od tych w innych pomieszczeniach. Wieszano na nich rozsuwane zasłonki, które nazywano – nie wiedzieć czemu – firankami! Fikuśne marszczenia, zakładki i falbanki dodawały im uroku. Te zasłoneczki -firaneczki dziś budzą we mnie zachwyt i nostalgię. Zwłaszcza że okna były wypełnione kwitnącymi pelargoniami, najczęściej białymi i czerwonymi. Stwarzało to sielski nastrój. Kiedy już nastała era firan, te wieszano w dużych pokojach, a określano mianem gardyna. Gardyny kupowano na rynku w Bielsku u Rosjanek. Im większe wzory, tym większy wzbudzały zachwyt. Wszystkie sąsiadki przychodziły je oglądać.

Ściany najczęściej tapetowano. Do kuchni kupowano tapetę ciemniejszą, wzorzystą, żeby nie można było dostrzec zabrudzeń i zanieczyszczeń. W pokojach stosowano jaśniejsze, bardziej stonowane lub wytworne, ze zdobnymi tłoczeniami. W pośledniejszych pomieszczeniach było na ogół dużo obrazów religijnych, zawieszonych rzędem na ścianach. U niektórych eksponowano jeszcze zdjęcia rodzinne w ramkach. Czasem chodzili po wsi domokrążcy i sprzedawali kiczowate wizerunki świętych, a pokusie kupna tych „arcydzieł” oparł się tylko ten, kto był bez grosza przy duszy. Zakup taki był bowiem powodem zazdrości. Dobrzy znajomi na taki cel chętnie pożyczali sobie pieniądze.

Prawie w każdym domu było w kuchni specjalne ozdobne miejsce w kącie. Policzka, czyli trójkątna drewniana półeczka narożna, stanowiła miejsce na przedmioty kultu religijnego. Stała tam gipsowa figurka Matki Boskiej, krzyżyk i lichtarzyki do świeczek oraz bukiety kwiatków z bibuły. Półeczkę zdobiła zwisająca serwetka-wycinanka z białego papieru. Pamiętam, jak prześcigałyśmy się z siostrą, która wytnie ładniejszą. Bo po werdykcie mamy ta właśnie miała ozdobić półkę na święto. Potem miejsce serwetek papierowych zajęły bardziej praktyczne, sztuczne, z plastyku. Te nadawały się do mycia i mogły służyć dłużej. Z sentymentem patrzę w to miejsce i dziś, gdy latem spędzam czas w domu rodzinnym na wsi. I bardzo się cieszę, że się jeszcze zachowało.

Podłogi w domach były z drewnianych desek, niemalowane. Co sobotę należało je umyć i wyszorować do białości szczotką ryżową. Od dzieciństwa ta czynność była nam znana, bo należała do cotygodniowych obowiązków. Należało też wytrzepać chodniki i wywiesić je na płocie do wywietrzenia. Potem kładło się je równiuteńko na czystej, już wyschniętej podłodze. Były to barwne szmaciaki wykonane z farbowanych w jaskrawe kolory tkanin. Kiedy szykowano się do wyrobu nowych chodników, szukało się nie tylko u siebie, ale też i u znajomych, u sąsiadów rozmaite „szmaty”. Każdy to rozumiał i wszyscy wzajemnie się wspierali, bo takie chodniczki robiono raz na wiele lat. Szukano jaskrawych ubrań, które już nie nadawały się do użytku. Sporo szmat pozyskiwano ze zniszczonej pościeli. Stare poszwy i prześcieradła farbowano na różne kolory. Wieczorami darło się cienkie paski tych tkanin i nawijało na duże kłębki. Potem oddawano na warsztat i oczekiwano niecierpliwie na efekt. Sąsiadki chętnie chodziły do siebie oglądać nowo tapetowane pomieszczenia, nowe chodniki czy „dywany”.

Dywanem określano każdą narzutę na łóżko. Co jakiś czas zmieniała się moda, raz był to drobny wzorek, to znów pasiaki, albo wełniane, tak zwane tkackie. Te ostatnie robione były gdzieś za Brańskiem. Na łóżkach nieużywanych na co dzień leżały na stosie poduchy, te wyprawne. Wysoko nakryte łóżko z pierzyną i kilkoma poduszkami ułożonymi jedna na drugiej w pięknych powłoczkach z falbankami i haftem richelieu to był dość powszechny widok. A nad łóżkiem często pysznił się barwny kilim zawieszony na ścianie.

Umeblowanie wiejskich domów było surowe i skromne. W kuchni mieścił się pomalowany na biało kredens, stół i stołki, ława, stołeczki i szlabanek. Ten ostatni, szlaban, to rodzaj mebla do spania z rozsuwaną na noc szufladą. Na dzień zdejmowano zeń pościel, a siennik przykrywano deską. Służył więc jako siedzisko dla kilku osób. Aż do rozpoczęcia nauki w liceum spałam razem w siostrą na takim szlabanku. Nie był zbyt wygodny, ale kto wtedy szukał wygód?

W sypialce (po naszemu w wałkierzu) stało po kilka łóżek. Dwa lub trzy stanowiły normę. W każdym spało dwoje dzieci albo dorosłych. Łóżka zazwyczaj były wykonane przez stolarza. Stryjek Zygmunt w swoich czasach kawalerskich sypiał na łóżku metalowym, z wysokim zagłówkiem i mosiężnymi kulkami nakręcanymi w czterech rogach szczytków. Budziło ono nasze zainteresowanie, jako że różniło się od pozostałych. Cichcem, dla hecy, odkręcaliśmy czasem jedną metalową gałkę. Poza łóżkami w sypialce w zasadzie żadnych innych mebli nie było. Tylko jeszcze jakaś szafka lub gorsza, starsza szafa.

Pokój gościnny, zwany „dużą chatą”, był jedynym pomieszczeniem paradnym, na pokaz. To w nim najwcześniej pojawiła się wersalka, lustro tremo czy wreszcie regał jako obiekt powszechnego pożądania. No i dywan, który w całości przykrywano… przezroczystą grubą folią! Ale to było później. W latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia w takim salonie stało łóżko pełne wspomnianych poduszek, szafa dębowa, komoda lub ozdobny kredens, stół i krzesła. Stół, czasem okrągły, okrywał ozdobny obrus haftowany lub wydziergany na szydełku albo biały lniany, w desenie. Wystrój uzupełniały kwietniki, również ręcznie wykonane z drewna, mniej lub bardziej ozdobne. Posiadały one półki i półeczki na kilku poziomach i mieściły po kilka doniczek. Na każdej półeczce leżała biała serwetka-rękodzieło. W tamtych czasach na wsi hodowało się bardzo dużo roślin doniczkowych, a wszystkie zdobyte we własnym zakresie i wypielęgnowane od malutkiej roślinki, której odnóżkę otrzymywało się od sąsiadki. Istniał też przesąd, by… uszczknąć roślinkę w tajemnicy przed właścicielem, bo wtedy pewniej się przyjmie i będzie lepiej rosła. Później przyznawano się do tej niewinnej kradzieży. Dominowały muszkatel, pelargonia, geranium, asparagus, paprotki, oleander, fikus i aloes w kilku odmianach. Tyle zapamiętałam.

Większość mieszkańców wsi dbała o wystrój domostw na miarę swoich możliwości. Było ambicją gospodyń, aby utrzymać czystość i porządek w swoim kącie. Wyznaczał on miejsce w wiejskiej hierarchii, świadcząc nie tylko o zamożności i zapobiegliwości, ale też staranności i pracowitości gospodarzy.

zdjęcia: pixabay

Jadwiga Zgliszewska

Podlaska Redakcja Seniora