Czy ktoś myślał o modzie pół wieku temu, czyli w czasach mojej młodości? I czy była ona ważna dla ludzi na wsi? Dziś będzie mowa o ubiorach i o tym, czy rzeczywiście „szata” zdobi człowieka.

Moda była wtedy na odległym planie. Ubranie przede wszystkim musiało być praktyczne. Cechy wyznaczające ową użyteczność to między innymi trwały materiał w kolorze niewymagającym częstego prania, rozmiar uniwersalny, bo to wydłużało czas noszenia oraz łatwość czyszczenia. Obuwie podlegało jeszcze silniejszym rygorom. Skórzane było trwalsze i cieplejsze, ponieważ zawsze można je było natłuścić, wypastować i znów wyglądało prawie jak nowe. Dzieciom kupowano buty kilka numerów większe, żeby można je było dłużej nosić. Zakładało się jedną parę skarpetek więcej i to rozwiązywało problem, bo za rok już pasowały jak ulał. Czyli odzież i obuwie sprawiano wtedy, jak to określano, na wyrost. Te normy odnośnie ubioru zapamiętałam ze swego dzieciństwa na wsi w połowie ubiegłego stulecia.

Modą się w zasadzie nie kierowano, a już na pewno nie w przypadku ubioru na co dzień. Ważne, żeby garderoba była czysta i cała. Połatane i pocerowane ubrania były na porządku dziennym, dobrze świadcząc o matkach rodzin. Starannie pozszywane czy posklejane obuwie dowodziło zapobiegliwości ojców. Dawniej w wiejskiej społeczności ceniono ludzi dbających o odzież. Za łatane i cerowane ubranka, noszone przez gromadkę mojego rodzeństwa, nasza mama była imiennie chwalona na wywiadówkach przed rodzicami dzieci z całej szkoły. I stawiana za wzór matkom innych uczniów.

W powszednie dni wszyscy ubierali się skromnie, nawet biednie. Najmłodsze, kilkuletnie maluchy, które w zasadzie nigdzie nie bywały, odziewano tak, byleby było czysto i ciepło. Z okresu najwcześniejszego dzieciństwa przypominam sobie, że nie było wtedy rajstop, a tylko pończoszki. Do nich mama doszywała gumkę z pętelką i dopinano je do staniczków. Te staniczki to rodzaj serdaczka z bardzo grubej, podobnej do koca, tkaniny zwanej bajem. Staruszki z takiego baju miały uszyte zimowe … pantalony! Do naszych dziecinnych serdaczków-staniczków przyszywano po obu stronach guziczki, a do nich dopinano pończoszki ze zwykłej przędzy. Na to zakładano jeszcze tak zwane kalesonki, w których chodziło się po domu. Nic mnie bardziej nie porusza niż ta dbałość ubogich ludzi o zapewnienie potomstwu ciepła i wygody.

 

Do szkoły dzieci nosiły fartuszki, które kryły większość tego, co było pod spodem. Zimą dziewczynki zakładały zwykłe rajstopy w prążki, a chłopcy spodnie uszyte u krawcowej. Buty, wierzchnie okrycia oraz chustki i czapki na głowę nakładano stosowne do pory roku. Po powrocie ze szkoły przebieraliśmy się w rzeczy pośledniejsze. Trzeba było donosić przyciasne sukienki, z których się wyrosło, przykrótkie spodnie, jakieś odzienie z niedającymi się wyprać plamami, czyli po prostu gorsze i brzydkie. Łaty na łokciach i kolanach były czymś naturalnym. Do tego byliśmy przyzwyczajeni.

Na lato szyto nam sukienki, szarobure i celowo dłuższe, w ciemne drobne wzorki lub łączkę, bo takie były praktyczne. Wszystkie dziewczynki nosiły latem sukienki, chłopcy zaś najczęściej krótkie spodenki i podkoszulki lub szyte bluzeczki. Nie było wtedy koszulek typu t-shirt. Białe bawełniane koszulki noszono na gimnastykę do szkoły. Jak się mocno zapuściły, matki czasem je farbowały i dzieci mogły je wkładać w wakacje. Latem chodziło się w pepegach, był to rodzaj tanich tenisówek, albo w klapkach zrobionych z sandałków po oderwaniu cisnących już w piętę pasków. Chętnie też biegaliśmy boso, zwłaszcza w upały. Pod wieczór dbano, by dzieci narzuciły na siebie jakiś sfilcowany, sprany sweterek albo cieplejszą bluzkę.

Dorośli ubierali się bardzo podobnie. Nikt się nie stroił do roboty, przy której zaraz miał się ubrudzić. Nasz tata był we wsi wyjątkiem, bo miał jakąś ciotkę w Ameryce, która czasem przysyłała paczki z używaną odzieżą. Dzięki nim nawet na co dzień nosił kolorowe koszule i jasne spodnie, które były prawdziwym ewenementem. Ale dla pracującego w młynie akurat to ubranie było wyjątkowo praktyczne!

Całkiem innego roboczego stroju wymagała robota w polu. Dostosowywano go do rodzaju pracy i do pogody. Inne ubranie zakładano do żniw, inne do sianokosów, a jeszcze inne na wykopki. Zawsze jednak było to odzienie stare, znoszone i takie, by jego zniszczenie nie stanowiło większej straty.

Natomiast kobiety krzątające się po domu, tak starsze jak i całkiem młode, nosiły obowiązkowo chustki na głowach oraz fartuchy, zwane zapaską. Moja mama była miłośniczką i chustki, i zapaski. Pozostało po niej kilkadziesiąt sztuk o rozmaitych kolorach i wzorach. A córki, wnuczki i kuzynki później wzięły je sobie z przyczyn sentymentalnych, na pamiątkę. Powszechnie też noszono, szczególnie zimą, ciepłe serdaki. Były to ocieplane bezrękawniki na wacie lub watolinie, obszyte pluszem lub sztucznym futerkiem. Taki serdak niektórzy nazywali ciepłuszkiem. Podobne serdaczki sprawiano również małym dzieciom. W chłodne pory roku w domach było zimno, szczególnie z rana, zanim napalono w piecach. Takie ciepłuszki dobrze chroniły przed chłodem dziecięce plecy.

Inaczej wyglądały niedziele i święta. Nawet jeśli ktoś nie wybierał się do kościoła, wkładał ubiór świąteczny. Co nie znaczy, że „kościelny”! Takie ubranie bowiem służyło wyłącznie na wyjście do kościoła i stąd jego określenie. Dzieci pod tym względem miały jakby lepiej. Ponieważ rosły, co rok lub dwa sprawiano im coś nowego. Z nowych ubrań cieszyliśmy się bardziej niż dzisiejsze pociechy z najdroższej zabawki. Do kościoła strojono nas w najlepsze sukieneczki, mundurki, sweterki, płaszczyki, spodnie i szwedki. Ba, nawet w białe rajstopy lub skarpetki! Na każdy odpust, połączony z wyjazdem do dawnej parafii naszej mamy, sprawiano nam nowe sukienki, a i bracia też coś dostawali. Był to punkt honoru rodziców, aby ukazać swoją dziatwę w jak najlepszym wydaniu. Jednak po kościele natychmiast musieliśmy się przebierać. Żeby, broń Boże, czegoś nie przybrudzić. Do końca tego dnia nosiliśmy jednak odzienie lepsze od codziennego. Określano je mianem „odwieczorkowe”. Czasem szyto coś specjalnie na ten cel, czyli na „odwieczorek”. Najczęściej jednak na czas po kościele służyło nam to ubranko, które z jakiejkolwiek przyczyny przestawało pełnić rolę „kościółkowego”. Możliwość paradowania w lepszym stroju ciągnęła nas na ulicę, bo dopiero wtedy robiło się naprawdę przyjemnie.

Z dorosłymi było zresztą podobnie. Ich ubrania noszone po kościele spełniały jeszcze jedną funkcję, którą u nas nazywało się mianem „do wyjazdki”, co oznaczało wyjazd na przykład na rynek do Brańska, do lekarza, do rodziny na inną wioskę. Nikt by wtedy kościelnego odzienia nie włożył, ani też w budniowym, czyli codziennym, tam nie pojechał. Takie traktowanie ubrań budzi we mnie niezbyt przyjemne wspomnienie. Oto po otwarciu szafy z najlepszymi ubraniami, wydawałoby się czystymi, rozlewała się nieprzyjemna woń ostrego potu. Jeszcze gorzej, gdy był zmieszany z zapachem tanich perfum. Ale tak było w każdym domu i nikt się temu nie dziwił, uznając to za normalne.

Różnorodność garderoby zarezerwowanej na określone okazje i jednocześnie sztywne podporządkowanie przyjętym przez społeczność schematom obecnie nas zadziwia. Wtedy jednak było koniecznością wynikającą głównie z ubóstwa. Ale też i z obawy przed wychyleniem się w którąkolwiek stronę. Bo ktoś, kto nie przestrzegał przyjętych reguł, narażał się na sąsiedzką obmowę. A przynależność do wspólnoty była wtedy tyleż powinnością, co i potrzebą. Jednak i w tamtych warunkach zdarzali się indywidualiści. W mojej wsi są na to przykłady.

A ja cieszę się, że miałam ubranie zawsze czyste, ciepłe i całe. No i wyłącznie nowe, nie po rodzeństwie, ani po nikim innym. Byłyśmy z siostrą w tym samym wieku, no i najstarsze w rodzinie, a mama stroiła nas identycznie. W jednakowych ubraniach chodziłyśmy aż do matury, to jest do czasu wspólnego przebywania pod rodzinnym dachem. Na studia rozjechałyśmy się bowiem w różne strony. Ta nasza „parzystość” przyciągała uwagę ludzi, a identyczne stroje czyniły nas mimowolnie… bardziej atrakcyjnymi!

Zdjęcia: domowe archiwum autorki

 

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok