Karnawał – to czas zabaw i słodkich szaleństw. Na pączki babci Jadwigi czekaliśmy cały rok. To rodzinna tradycja od czterech pokoleń. Przepis był tajemnicą.

Po Świętach Bożego Narodzenia codziennie prosiliśmy babcię o pączki. Przekomarzała się z nami, że w tym roku już nie upiecze, a my ją prawie błagaliśmy i obiecywaliśmy swoją pomoc. Zawsze robiła nam niespodziankę i nasza radość była ogromna, no może łakomstwo ciut większe.

Dwa tygodnie przed wielkim dniem kładła mąkę na kaloryferze, by ją dobrze wysuszyć. Od tego zależał czas wyrabiania ciasta; im bardziej sucha mąka tym szybciej ciasto dało się wyrobić. Przy ponad godzinnym wyrabianiu ciasta pomagał dziadek. Cierpliwie je ugniatał według dokładnej instrukcji babuni, która przychodziła co chwila i zerkała, czy pomocnik sumiennie wykonuje swoje zadanie.

Przepis babunia udostępniła kolejnemu pokoleniu w 1999 roku, gdy już miała zbyt mało siły, by wszystko zrobić sama.

Produkty:
  • 1 kg mąki
  • kostka masła
  • 10 średnich jaj
  • ½ litra ciepłego mleka
  • szklanka cukru
  • cukier waniliowy
  • cukier puder
  • 10 dkg świeżych drożdży
  • 1 cytryna
  • kieliszek spirytusu
  • konfitury z wiśni
  • od 4 do 6 kostek smalcu do smażenia
  • średni ziemniak
  • zapach arakowy lub rumowy

Drożdże kruszymy i rozpuszczamy w ciepłym mleku z dodatkiem łyżki cukru i łyżki mąki. Masło topimy na małym ogniu. Żółtka ucieramy ręcznie z cukrem, wanilią i sokiem z cytryny plus szczypta soli. Białka schłodzone ubijamy ręcznie też ze szczyptą soli. Ta ręczna zasada obowiązuje do dziś. Podgrzewamy miskę tak by była ciepła i zaczynamy kolejno wkładać produkty. Mąkę. Skórkę z umytej cytryny ścieramy bezpośrednio na mąkę, gdy drożdże w mleku podrosną wlewamy je na mąkę, następnie ubite jaja ze spirytusem i zapachem, później pianę, rozpuszczone, ciepłe masło dodajemy  po troszeczku na końcu, gdy się całe wchłonie zaczynamy wyrabianie ciasta długo i cierpliwie, aż w całości będzie odchodzić od miski i ręki.

Dziadek po długiej pracy, dumnie podawał miskę z wyrobionym ciastem, babunia zanurzała w nim swoje dłonie, przerabiała cztery razy i po zaakceptowaniu odstawiała przykryte lnianą ściereczką do wyrośnięcia. Ciasto musiało zwiększyć swą objętość minimum trzy razy i wówczas było gotowe.

Teraz powstawały pączki.

Babunia łyżkę zanurzała w mące, a następnie brała porcję ciasta, wkładała weń nadzienie i formowała okrąglutkie pączki. Zasada była taka, aby pączki super wyrosły i się udały, nie można było ich liczyć. Tace oprószone mąką pełne pączków w cieple i pod ściereczką znów były pozostawione do wyrośnięcia. Do dzisiaj pączki robione są ręcznie bez użycia miksera.

Gdy były już tak śliczne jak na zdjęciu, smażyła je w głębokim tłuszczu, musiał to być tylko smalec. Kawałki obranego ziemniaka co pewien czas wymieniała, a służyło to temu by smalec nie przypalał się i nie pienił. Z dzieciństwa pamiętam, że były to najpyszniejsze „frytki” i nieszkodliwe bo w minimalnej ilości. Stała temperatura tłuszczu zapewniała piękny kolor i delikatną skórkę na pączkach. Po upieczeniu i odsączeniu z tłuszczu, oprószała je delikatnie cukrem pudrem.

Po wielogodzinnej pracy, babunia ze szczęściem w oczach patrzyła jak pałaszujemy jej wypieki. Przy każdym kęsie mruczeliśmy z rozkoszy i po każdym kolejnym pączku chwaliliśmy ją głośno i to była zapłata za  jej wielogodzinny trud. Później już jako studenci ciągnęliśmy tłumnie gdy padło hasło „pączki babci Jadzi”, gdyż sława ich smaku była wielka. Jedna z koleżanek, malutka, szczuplutka potrafiła zjeść 8 sztuk. Zachwyt babuni był nie do opisania.

Jest to prawie 8-godzinna praca i nie często je pieczemy, ale rozkosz podniebienia jest zawsze taka sama. Spróbujcie. Smacznego !

Asia Żarnowska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok