Mama uwielbiała opowiadać o swojej młodości. Słuchaliśmy więc jej licznych opowieści, które po jakimś czasie znaliśmy już na pamięć. Potem – z otwartymi buziami i wypiekami na twarzach – tych samych wynurzeń słuchały jej wnuczki, prosząc nierzadko o jeszcze i jeszcze… A babci nie trzeba było dwa razy powtarzać. Bo ona nie tylko lubiła, ale i potrafiła to robić. Była dobrą gawędziarką.

Połowa lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia to okres, kiedy pokolenie moich rodziców  poszukiwało sobie partnerów życiowych. Z kilku przyczyn najlepszym czasem zawierania małżeństw był wówczas karnawał. Po pierwsze dlatego, że to czas wolny od rolnych prac polowych. Wszyscy mogli się więc włączyć w przygotowania do wesela. Zimą też łatwo było przetrzymać potrawy, zwłaszcza mięsne. Lodówek przecież nie było. No i przede wszystkim w karnawale szukano kandydatów do małżeństw. Mama opowiadała, że swoistym „wzorcem” było zawarcie znajomości o charakterze matrymonialnym na początku karnawału, aby na jego końcu…  zwieńczyć ją przed ołtarzem! Czyli zamknąć całość starań na przełomie kilku zaledwie tygodni. To ci dopiero tempo!

Młodzi małżonkowie stosunkowo rzadko poznawali się wówczas spontanicznie. Powszechna była „instytucja” rajka, rzadziej – swatki. To wtedy właśnie, w karnawale, ruszali oni do akcji. Rajko (rajek) to naówczas ktoś bardzo ceniony w wiejskiej społeczności. To on wyszukiwał panny kawalerom szukającym kandydatki na żonę. I tak właśnie powstawały małżeństwa aranżowane. Rajko posiadał specyficzne i cenione umiejętności społeczne. Łatwo nawiązywał kontakty, był otwarty i wygadany. Znał większość młodych osób stanu wolnego oraz ich cechy szczególne i sytuację rodzinną oraz materialną. Orientował się też, kogo komu może narajać, a głównym wyznacznikiem był wtedy przeważnie status majątkowy. Cieszył się on w swojej okolicy ogólnym poważaniem. Stręczył i rekomendował kandydatów na małżonków. Im więcej par udało mu się skojarzyć, tym większą posiadał renomę.

Podczas karnawału w każdym domu, gdzie mieszkały panny na wydaniu, musiał być zawsze jako taki porządek, a jedna lepsza izba nieużytkowana i zawsze gotowa na przyjęcie gości. Panny też miały na sobie bardziej odświętne ubrania i zajmowały się wieczorami jedynie „czystą robotą”, głównie przy jakimś tkaniu czy dzierganiu. W rodzinie moich dziadków zajmowały się wtedy wszystkie wiązaniem nicianych firanek, które później sprzedawano. Ledwo zapadał zmrok, pod taką chatę mogły zajechać zaprzężone w konika sanie. Takie małe sanki kilkuosobowe, czasem ozdobne, nazywały się szytkami. Właśnie gdy na podwórko wsunęły się cicho szytki z wymoszczonym siedzeniem i co najmniej dwojgiem mężczyzn – był to znak, że jakiś kandydat przyjechał ubiegać się o rękę panny. Jeśli w rodzinie było ich więcej, budziła się radość i nadzieja, że któraś z nich może pod koniec zimy opuścić rodzinny dom. Jak już wspomniałam, było to było pomyślane w ten sposób, żeby na początku karnawału zapoznać ze sobą kandydatów do ożenku, w czasie jego trwania spotkać się parę razy i ustalić najważniejsze sprawy, zaś na jego zakończenie urządzić weselisko. To rozwiązanie pożądane, bo ekonomiczne. W ostateczności ślub odbywał się w Wielkanoc.

Kiedy rajko przywoził kandydata do ręki córki, najpierw wchodził do izby sam, aby zapytać ojca, czy na tę wizytę daje swoje przyzwolenie. Zazwyczaj zaproszenie otrzymywał, więc wyprzęgał konia i przykrywał go derką, dając coś do jedzenia. Dopiero wtedy wprowadzał młodzieńca, którym wcale nierzadko był wdowiec, nawet ten posiadający dzieci. Następowało ożywienie – witanie z ojcem, całowanie matki w rękę, lekki ukłon w stronę młodszych kobiet i mężczyzn. Rodziny wtedy były wielodzietne, pomieszczeń w domach niewiele, zatem wszystkich poznawał od razu. Ale do „dużej chaty”, gdzie stał stół nakryty obrusem i krzesła lub ławy, wchodzili jedynie ojciec, rajko, przywieziony kawaler i panna, która była obiektem zainteresowania. Zwykle „wskazanie” było znane z góry. Czasem zdarzały się i takie niespodzianki, że przyjezdnemu spodobała się akurat inna. Los płatał i takie figle, nadto – ze szczęśliwym finałem.

Tymczasem w kuchni naprędce i gorączkowo szykowano gościnę. Z komory wyciągano kumpiaki, kiełbasy i soloną słoninę oraz duży bochen chleba. Szybko rozpalano ogień pod płytą. Matka smażyła dużą ilość jajek na soczystych plastrach słoniny. Rozgrzewała zmarzniętą kiszoną kapustę z beczki, aby ja podać na przystawkę. Kroiła wędliny w grube plastry.
Na ogół starano się, aby mieć schowane na taką okazję faworki lub kruche ciastka spod radełka, przetrzymywane w niemałych lnianych woreczkach. Ojciec wyciągał z sobie tylko znanej skrytki wysoko procentowy samogon. Każdy potencjalny kandydat na zięcia musiał być należycie przyjęty, bo nigdy nie wiadomo, czy za parę tygodni nie zostanie członkiem rodziny. Goszczono się więc, popijano, a panna zazwyczaj w usta nic wziąć nie była w stanie. Odzywać się też za wiele nie mogła. Ba! Nie potrafiła zdobyć się na odwagę, by wyjść do ubikacji, więc cierpiała wiele długich godzin. Pod koniec spotkania, późnym wieczorem, rajko pytał, czy mogą znów przyjechać. Tutaj już do głosu najczęściej dopuszczano dziewczynę, aby się wypowiedziała. Jeśli chłopiec choć trochę się podobał, kazała przybywać, aby nie tracić szansy. Jeśli nie – pożegnanie było krótkie i oschłe. Ale trudno, przecież następnego dnia potrafili jechać do następnej. A i do dziewczyny w każdej chwili mógł zawitać kolejny konkurent.

W rodzinie mojej mamy było aż pięć panien do wydania i to prawie jednocześnie. Podobne sytuacje powtarzały się więc w ich domu regularnie. Niejeden kawaler przyjeżdżał, ale tylko jedna wyszła za pierwszego, bo byli w sobie zakochani od młodych lat. Losy pozostałych były rozmaite. Najgorzej miała ta, która odmówiła adoratorowi, gdy upatrzył go sobie szczególnie ojciec. Tak było i w przypadku mojej mamy, jak również jej sióstr. Gniew ojca bywał bardzo srogi. Mimo to wszystkie zostały szybko wzięte za żony, bo w okolicy istniało powszechne przekonanie, że panny Chomickie posiadają „dobre wychowanie”, co należy rozumieć jako kindersztubę. Dziadek Jan chwalił się, że jeszcze długo po wydaniu najmłodszej córki liczni amatorzy dopytywali, czy ma w swoim domu jakąś białogłowę gotową do zamążpójścia.

To on głównie dbał o „dobre prowadzenie się” swoich córek, co czasem prowadziło do absurdów albo śmieszności. Był bezwzględny i surowy, aż po granice dziwactwa. Na wsi czasem bywały potańcówki. Latem odbywały się na dworze, ale te karnawałowe organizowano w domach. Dziewczyny nie mogły pójść tam ot tak sobie, nawet w towarzystwie swoich braci. To za mało! Mogły się udać na zabawę jedynie po spełnieniu kilku warunków. Oto musiał przyjść do ich domu w tym celu oficjalnie przynajmniej jeden „poważny” kawaler, na którym można było polegać. Zwykle przybywali we dwóch lub trzech. Każdy musiał najpierw pocałować w rękę matkę panien, następnie godnie pokłonić się ojcu, a potem… wysłuchać „litanii” jego wskazówek, nakazów i zakazów.
Mama opowiadała, że każda z nich – choć bardzo pragnęła iść na tańce – często wolałaby zrzec się udziału w rozrywce, żeby tylko uniknąć wysłuchiwania tych „kazań”. Ale bywało jeszcze gorzej! W zimie raczej wypoczęty i wolny, dziadek czasem demonstracyjnie stroił się i… udawał na zabawę z młodzieżą, aby należycie upilnować swoje dzieci. Miał baczenie, czy synowie nie pociągną gdzieś za ścianą gorzałki albo nie zechcą bałamucić panien. A przede wszystkim dopatrzy, aby córki nie wystawały w ciemnych kątach, bo lampy naftowe nie oświetlały w równej mierze każdego miejsca w pomieszczeniu. Broń Boże też, by nie obejmowały się z mężczyznami, albo przypadkiem jakiś chłopak nie skradł której całusa. Musiały zajmować miejsca jak najbliżej świecącej się lampy. A już kategorycznie nie mogły pojedynczo wychodzić na dwór. Jeśli już musiała któraś „za potrzebą”, to jedynie w towarzystwie siostry i na bardzo krótko. Obserwował bacznie czas powrotu. Nie tylko ja, ale i cioteczne rodzeństwo wspomina, że ich mamy a moje ciocie przez całe życie wspominały to samo. Miały w ojcu cerbera, a mimo to szanowały go, bo pomagał matce w ich chowaniu, dbał o rodzinę. No i po latach zrozumiały, że miał dobre intencje.

Na karnawałowych zabawach wiejskich było skromnie, przygrywał na harmoszce jeden grajek. Wśród tańców dominowały: walczyk, poleczka i oberek. Przy oberku niejedna para pasowała przed końcem – tak był szybki i wyczerpujący, że nie każda wytrwała w obrotach i przytupach. Zabawa nie trwała do rana jak dzisiejsze, ale kończyła się w okolicach północy. Trzeba było jeszcze ciemną mroźną nocą dotrzeć ośnieżoną drogą do domu, bo nazajutrz nikt od codziennej roboty nie zwalniał. Babcia a mama mojej mamy zwykła powtarzać: „Jak hulki, to nie lulki”. Ale i tak młodość rządzi się swoimi prawami i oni wszyscy z tamtych lat chwytali to, co dało się pochwycić, aby tylko sobie życie umilić.

W karnawale ponadto młodzież zbierała się w domach i urządzała gry towarzyskie, uprawiała flirt i powszechnie śpiewała pieśni. Wielu z nich już w dzieciństwie nauczyła nas mama, śpiewając nieustannie w domu przy robocie. A my chłonęliśmy je na równi z jej opowieściami. Takim to sposobem karnawały naszej mamy znamy odkąd cokolwiek zaczęliśmy rozumieć. I dlatego nie dziwią słowa znanej mojemu pokoleniu piosenki Jadwigi Strzeleckiej, gdy śpiewała:

„Babunia coraz częściej mówi nam,
że świat jest teraz jakiś nie ten sam.
Dzisiejszy świat po prostu budzi złość,
dawniejszy to dopiero było coś.
[…]
Gdzie ten świat młodych lat,
gdzie ten świat młodych lat,
czemu zniknął, czemu rozwiał się jak sen.
Jeśli miał trochę wad, no to miał trochę wad,
ale życie miało wtedy inny wdzięk[…

fot. pixaby.com

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok