Kino domowe ponad pół wieku temu? Jak to możliwe? A jednak. Na wsi była to atrakcja przerastająca wyobraźnię. Środek zimy i ciemnica za oknem. A w domu cieplutko i przytulnie. Okna szczelnie zaciągnięte zasłonami. Dreszczyk emocji dziecięcego oczekiwania…
W pomieszczeniu też jest ciemno, lśni jedynie biała ścianka wysokiego kaflowego pieca, służąca za ekran. Nasza duża kuchnia mieści wiele dzieciarni. Zbiegli się tutaj jak na świąteczne wydarzenie. Będą wyświetlane „filmy”! Zaś by móc zasmakować tego cudu, przychodzili do nas na seanse nawet dorośli.

Pamiętacie projektor o wdzięcznej nazwie Bajka? U nas na wsi tylko my taki posiadaliśmy. Dostaliśmy go pewnego razu od wujostwa z miasta, gdy rodzice odwiedzali ich po raz pierwszy. Tamte dzieci już się urządzeniem nacieszyły, a kuzynostwo chcieli wielkodusznie zrewanżować się nam za wałówkę ze wsi, jaką mama i tata zataszczyli miastowym. Od tej chwili nosiliśmy wysoko głowy, bo każdy chciał wejść w nasze łaski, aby móc pooglądać te cuda. Odbywało się to wyłącznie w karnawale, już po Nowym Roku, bo przed świętami rodzice byli zbyt zajęci. Zresztą Adwent nie był dobrym czasem na rozrywki, a Wielki Post tym bardziej. Natomiast inne pory roku wykluczały tę możliwość ze względu na krótkie wieczory, a tym samym brak naturalnego zaciemnienia.
Projektor był głęboko schowany, byśmy się doń nie dobrali i nie zniszczyli przypadkiem. Rodzice serwowali nam takie seanse nie za często, bo trzeba było coś poprzesuwać, przynieść, zmontować, zawiesić. Oraz ofiarować swój czas, bo oboje uczestniczyli w tych rzadkich wydarzeniach. No i konieczność obsługi aparatu przez dorosłego. Wyświetlaniem przezroczy zajmował się tatuś. Mama czytała napisy. Trochę na zmianę z najstarszymi dziećmi. Nigdy nie oglądaliśmy wszystkich filmów za jednym razem, bo w pudełku było ich kilkadziesiąt. Trzeba było więc seanse dzielić na raty. Ale my wciąż prosiliśmy o jeszcze. Najczęściej udawało się wybłagać rodziców wówczas, gdy poprosiły o to dzieci z sąsiedztwa, nasz kolega lub koleżanka. Swoim nie ustępowano tak łatwo.

Czasem film się rwał. Tak zwyczajnie, po prostu pękała plastikowa klisza. Skleić się nie dało, bo taśm klejących jeszcze nie było. Kiedy obsługujący aparat dostrzegł zbliżające się miejsce naddarcia, przesuwał ręcznie felerny fragment, aby wznowić oglądanie. Mały urywek historyjki nam umykał, ale i tak cieszyliśmy się niebywale. Z czasem takich pękniętych miejscowo albo i całkiem przedartych klisz było coraz więcej. Zdarzało się i tak, że filmik wkładało się do projektora po kawałku. A czasami taśma z filmem się splątała. Wtedy trzeba ją było delikatnie rozłożyć i zwinąć na powrót w rulonik. Tak samo po każdym oglądaniu filmy zwijało się i wsadzało do pudełeczka z odpowiednim tytułem.
Przekrzykiwaliśmy się wzajemnie licytując, które „klisze” będą akurat tego dnia wyświetlane. Pamiętam niemało tytułów. Były znane przezrocza-bajki takie jak Królewna Śnieżka, Czerwony Kapturek, Kopciuszek, Pan Twardowski, czy Legenda o smoku wawelskim. Ale też i opowieści zupełnie nam nieznane, na przykład ta o rumianym pączku-przechwałku, co uciekł babci i dziadkowi, bo chciał zwiedzić świat. Także i trochę dojrzalsze opowieści, niektóre miały po kilka części, mieszczące się na odrębnych kliszach, jak te O krasnoludkach i sierotce Marysi, Ostatni Mohikanin czy Czterej pancerni i pies. Ten ostatni, pamiętam, był czarno-biały, bo większość była kolorowa.

Wydaje się, że jedyne obrazy filmowe, do jakich mieliśmy dostęp w okresie dzieciństwa, to telewizja. Zresztą też trudno dostępna, bo nie każdy na wsi posiadał odbiornik. Na seriale, takie jak na przykład „Czterej pancerni” czy „Pan Wołodyjowski”, chodziło się do zamożniejszych sąsiadów, kurcząc ze wstydu i obawy, czy pozwolą. A tu nagle – taka frajda! I to bez niczyjej łaski. Dniem oglądania slajdów była wyłącznie niedziela, bo wtedy mama i tata byli wolni od części obowiązków. Dla nas to było wielkie święto. Zapraszaliśmy swoje koleżeństwo, a każdy z wybrańców czuł się szczęśliwcem. Niekiedy przybywał ktoś niezaproszony, kiedy się przechadzał ulicą i dojrzał charakterystyczny poblask w oknach naszego domu. Wtedy nie odmówił sobie takiej przyjemności żaden z dorosłych mieszkańców.
Mój młodszy brat Jasiek, buntownik, odważył się pewnego razu ściągnąć do domu swoich kolegów (a nawet dwie koleżanki – jak podkreśla) pod nieobecność rodziców! Chciał zaimponować rówieśnikom. Robił to jednak w nerwowym pośpiechu. Przy wymianie kliszy dotknął żarówki i poparzył sobie zewnętrzną część dłoni. Lampa projektora w czasie pracy rzeczywiście zawsze była bardzo gorąca. Rany nie sposób było ukryć. Jednak zamiast współczucia mamy i taty – dostał burę. Dziś wspomina to ze wzruszeniem.
Spodziewam się, że opisywane historie mogą zadziwić niektórych starszych czytelników wychowanych w mieście. Ale w naszej małej wsi było to naprawdę znaczącym zjawiskiem. Tak właśnie wspominam swoje magiczne chwile z domowym kinem.
Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok