Pamięci prof. Kazimierza Dąbrowskiego – poświęcam
Mała, niepozorna książka na półce mojej domowej biblioteczki. Mocno już sfatygowana, o pożółkłych stronicach, z licznymi podkreśleniami, w zniszczonej okładce – po kilkudziesięciu latach użytkowania. Latach przyjaźni z lekturą, bez której los mój mógł się potoczyć zupełnie inny torem.
„Dezintegracja pozytywna” autorstwa Profesora Kazimierza Dąbrowskiego, pozycja popularno-naukowa, książka wspaniałego człowieka, wielkiego humanisty, jednego z czołowych polskich psychiatrów, twórcy teorii tzw. dezintegracji pozytywnej osobowości. Naukowca niedocenionego w pełni za życia ze względu na „rewolucyjność” głoszonych myśli. Dzisiaj czerpie z jego dorobku wielu czołowych psychiatrów i psychoterapeutów na całym świecie.
Jest schyłek roku 1979. Jako słuchaczka ostatniego roku studiów trafiam na oddział szpitala psychiatrycznego „w celu obserwacyjnym”. Ciężkie załamanie, depresja. Bronię się i poddaję na przemian. Na szpitalnej sali trafia mi w ręce artykuł w jakimś czasopiśmie z bardzo pochlebną recenzją wymienionej książki, naówczas nowości wydawniczej. Z treści wynika, że porusza się w niej problematykę stanu i sytuacji człowieka, w jakiej się właśnie znalazłam. Już na pierwszej jednodniowej przepustce cały czas poświęcam na wędrówkę po księgarniach swojego miasta akademickiego. Dość długie to poszukiwanie, ale nareszcie – jest! Ostatni egzemplarz…
Po powrocie, już na łóżku szpitalnym, chłonę tę niełatwą lekturę. Treść książki działa jak balsam na obolałą duszę, bo w depresji to właśnie dusza „boli”. Odkrywają się przede mną nieznane dotąd horyzonty. Przede wszystkim upewnienie co do faktu, że znalezienie się w takim akurat miejscu absolutnie nie oznacza, iż „zwariowałam”! Profesor tak mądrze i przekonująco pisze o wyjątkowości ludzi z nerwicami, lękami, obsesjami i zahamowaniami. O ludziach pogrążonych w depresji. Uznaje ich za szczególnie wrażliwych, o wyższym potencjale rozwojowym. Chwytam się tych słów jak przysłowiowy tonący brzytwy, bo niosą ulgę w cierpieniu i nadzieję. Choć oczywiście nie eliminują wszystkich dolegliwości. Niektóre nigdy nie miną, trzeba będzie z nimi żyć, inne zaś „oswoić”, a nawet przeistoczyć w swoiste wartości.
Profesor Dąbrowski prowadzi w tym czasie w czasopiśmie studenckim „itd” stałą rubrykę pn. „Jak żyć?”. Dłużący się pobyt w szpitalu sprzyja rozmyślaniom i analizom. Na adres tygodnika piszę do Profesora obszerny list, jak do przyjaciela. Zwracam się z osobistymi problemami do autora książki, z którą się nie rozstaję. List mój wkrótce trafia na łamy pisma wraz z bardzo budującą odpowiedzią. Ileż słów otuchy w nim otrzymuję! Ale nie takich pocieszycielskich. Są to myśli mędrca. Wyważone, wyzwalające refleksję, pobudzające do pracy nad sobą – słowa autorytetu! Mam wielką nadzieję na osobisty kontakt z Profesorem jako klinicystą w prowadzonej przezeń poradni. Niestety, ten wielki człowiek wkrótce odchodzi – na zawsze… W redakcji pozostają setki listów, na które nigdy już nie odpowie. A egzemplarz gazety ze swoim przechowuję do dziś, jak relikwię.
Niebawem nadciąga dla mnie czas wejścia w realia życia: kończenie pisania pracy magisterskiej, egzaminy końcowe. Jest trudno. Kiedy codzienność staje się nie do zniesienia, sięgam po Jego książkę. Czytam. I od nowa nabieram sił. Szczęśliwie studia kończę w terminie i z bardzo dobrym wynikiem.
Podejmuję pierwszą pracę zawodową i znów nie jest łatwo. Zmieniam przecież wszystko w swoim dotychczasowym życiu. Zostawiam całe studenckie, niepowtarzalne środowisko akademickie, rodzaj obowiązków, swoistą beztroskę i swobodę. Również i miejsce zamieszkania. Pojawiają się kłopoty z adaptacją. Wszystko jest nowe, znów trudno się odnaleźć. Wracają niektóre symptomy choroby. Szukam innych książek znanego mi już autora. I znowu błądzenie po nielicznych księgarniach małego miasteczka. Więcej pozycji znajduję w bibliotekach, niekiedy u znajomych. Wypożyczam i czytam. Po latach okaże się, że zgromadziłam chyba wszystkie prace Profesora Dąbrowskiego wydane w Polsce. Te książki pomagają dźwigać się po każdym kolejnym kryzysie.

Krętymi ścieżkami wiedzie mnie los. Jest okres ożywionych kontaktów towarzyskich, potem znowu czas zamykania się we własnym świecie. To przestrzeń dla zahamowań, lęków, ucieczki od ludzi – pora udawania się do własnego wnętrza. Praca zawodowa w ukochanym zawodzie, choć niezwykle wyczerpująca, przynosi wiele satysfakcji oraz społecznego uznania. Zostaję dostrzeżona i doceniana, wcześnie awansuję na stanowisko kierownicze. Wciąż mam niewiele w sensie posiadania. Zyskuję za to gratyfikacje zupełnie innego rodzaju. I nieustanna inwestycja w siebie – kolejne studia podyplomowe, jedne po drugich, bo kształcenie się umiłowałam ponad wszystko. Rozkręcam się też w działalności społecznej i kulturalnej we własnym środowisku. Zaczynam wierzyć w siebie.
Nie pławię się jednak w tej radości nadmiernie. Towarzyszącą mi nadzieję przeplatają z rzadka okresy zwątpienia. Nie lubię przebywania w dużych zbiorowiskach ludzkich. Mam przyjaciół, ale tylko tych wypróbowanych, sprawdzonych, takich na dobre i na złe. A dobieram ich starannie. Stają się nimi ci, którzy wnoszą coś do mojego rozwoju. Każdego dnia przekraczam samą siebie, budując ciągle od nowa, poprzez pokonywanie zahamowań i lęków. Jak kazał „mój” Profesor. Bowiem „być”, czy raczej: „stawać się” znaczy dla mnie daleko więcej niż „mieć”. I faktycznie, mam naprawdę bardzo niewiele, gdyby przyszło rachować rzeczy materialne. Ale za to mam… cały świat! Świat mojego wnętrza, w którym dziać się mogą cuda, bo w nim wszystko jest możliwe.
Ciągle pracuję nad sobą. Zupełnym przełomem jest rozpoczęcie leczenia-przemiany w gabinecie psychoterapeutycznym dr. Leszka Wandzla w Białymstoku. Jak się niebawem okazuje, mój psychoanalityk jest gorącym orędownikiem koncepcji prezentowanej przez prof. Dąbrowskiego, autora „Dezintegracji pozytywnej”. Często rozmawiamy o jego spojrzeniu na kwestię kryzysów psychicznych, które „nasz” Profesor uznaje za motor rozwojowy człowieka. Po dziesięciu latach pozostawania w tej konstruktywnej terapii – odchodzi również, bardzo przedwcześnie, dr Wandzel. Ale nie zostaję sama. Mam w biblioteczce książki Profesora, a wśród nich tę, o której piszę. I która towarzyszy mi nieprzerwanie od początku 1980 roku. Pomaga żyć. Jestem wdzięczna losowi, że kiedyś trafiła w moje ręce. Nie przypadkiem. Szukana, znaleziona i wykorzystywana. Inspirująca, przywracająca nadzieję w zwątpieniu, które czasami nawiedza. Lektura będąca źródłem, które nigdy nie wysycha.
Zapewne wiele osób posiada taką swoją książkę, która miała wpływ na ich życie. Warto przypomnieć sobie tę lekturę w związku z obchodzonym corocznie 23 kwietnia Światowym Dniem Książki i Praw Autorskich, ustanowionym w 1995 roku przez UNESCO.
Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok