Maj jest uznawany powszechnie za najpiękniejszy miesiąc w roku. Czy też tak było przed piędziesięciu laty? Pewnie tak, choć jako dziecko uznawałam to za zwykłą kolej rzeczy.
Do dziś pamiętam tamtą radość, płynącą z kilku źródeł. W pierwszym dniu tego miesiąca w miastach i miasteczkach szły pochody 1- majowe, a na wsi? Tutaj wszyscy robili swoje, jak każdego innego powszedniego dnia. Tylko w mojej rodzinie oznaczało to, że ojciec, pracujący „na państwowej robocie”, miał wolny dzień, który mógł wykorzystać na zajęcia w gospodarstwie. Wszystkie inne nierobocze dni były jednocześnie świętami kościelnymi, w które nie wykonywało się żadnych prac polowych. Dlatego każdego roku 1. maja u nas się sadziło kartofle. Zawsze dopisywała pogoda, zwykle świeciło słońce, a zapamiętałam zwłaszcza charakterystyczną woń wiosennej, świeżo zruszonej ziemi oraz wiatr zawiewający piaskiem w oczy i wciskający go w usta. No i przedwieczorne zmęczenie, a nazajutrz – zakwasy. Od mechanicznego powtarzania tych samych ruchów, dźwigania kosza i długotrwałego chodzenia po polu. Tak „święciliśmy” na wsi Święto Pracy – właśnie pracą. Jednak od początku szkoły średniej miałam już obowiązek uczestniczenia w pochodzie, więc i ten zdążyłam poznać.
Najpiękniejszym zwyczajem tego miesiąca w mojej wiosce było codziennie odprawiane nabożeństwo majowe pod kapliczką. Kapliczka przydrożna, umiejscowiona na skraju jednej z posesji, została przez jej gospodarza na wiosnę pobielona wapnem i obsadzona młodymi brzózkami, które po latach pięknie się rozrosły i otulały ołtarzyk zielonymi gałęziami. U jej podnóża zasadzono rozmaite kwiatki, z których wiele kwitło właśnie w maju. We wnęce była ulokowana gipsowa figura Matki Boskiej, w niebieskiej szacie i z koroną na głowie. Po jej obu stronach – zwykłe słoiki, mniejsze i większe, z ogromnymi bukietami kwiatów, zebranymi zwłaszcza na łąkach:
Pamiętam,
jak dziecięce nóżki małe
niestrudzenie po łąkach biegały,
aby pęki niezapominajek,
rumianków i stokrotek
tak ogromne,
że wypadały z drobnych rączek –
do kapliczki przynosić.[…]
Brodziliśmy po łąkach, nad wodę, do lasu – jeśli tylko któreś z nas przypomniało, gdzie rosną określone, najczęściej nieznane nam z nazw kwiatki, natychmiast udawaliśmy się tam gromadką, aby zerwać naręcza najpiękniejszych okazów. Formowaliśmy większe i mniejsze bukiety, które ktoś sprytny, co się potrafił wspiąć do „ołtarzyka”, umiejscawiał przy figurce. Obowiązkowo symetrycznie, bo reszta z nas stała niżej, patrzyła i dyrygowała, jak przystrojenie ma wyglądać. Ponieważ majowe kwiatki, zwłaszcza zerwane, mają bardzo krótki żywot, przeto bukiety zmienialiśmy często. Zaczynało się od stokrotek, kaczeńców, potem wszystkie inne znalezione w okolicy, w połowie miesiąca dominowały m.in. niezapominajki, nazywane wtedy u nas „żabimi oczkami”, a pod koniec maja – rumianki i chabry zbierane w zbożach. Ustawialiśmy też kwiecie przydomowe: jako pierwsze narcyzy, ogromne pęki bzów, potem piwonii, jaśminu i wszystkich innych, jakiekolwiek w ogródkach wyrosły.
Nabożeństwo zaczynało się „po dzienniku” w telewizji – tak ustalili dorośli. W miejscu modlitwy gromadziła się większość mieszkańców: od drepcących staruszków poczynając, na dzieciach kończąc. Dobrze znana jest przecież ludowa pobożność. Po wieczornym obrządku odprawiano codziennie majowe nabożeństwo – litanię, śpiewy pieśni maryjnych i pacierze. Starsze kobiety siedziały na drewnianej długiej ławce pod płotem, mężczyźni za nimi, o ten płot oparci. Dzieci pchały się tuż przed „ołtarzyk”, zaś młodzież ustawiała trochę z tyłu. Czasem strasznie dokuczały komary, a wtedy wszyscy wykonywali komiczne ruchy opędzania się przed nimi.
Klęczały nóżki małe
na gołej ziemi…
Wprawdzie nie zawsze
całkiem rozmodleni,
bo były i chichoty,
i gorliwych matek szturchańce,
i groźne miny dewotek.[…]
Na koniec, nim wszyscy zdążyli się przeżegnać, dzieci ustawiały się coraz bliżej figurki, by na słowo „amen” ruszyć szturmem na wyścigi, kto dziś jako pierwszy będzie mógł dosięgnąć przywileju zgaszenia świeczek. Niekiedy nie obywało się bez małych przepychanek. Rodzice zabierali młodsze dzieci do domów, młodzież zaś udawała się na wieczorne spacery.
Wspomnieć warto, że przed nabożeństwem zawsze bawiliśmy się na dworze. Bo już było i po szkole, i po odrobieniu lekcji. Zapamiętałam zabawy w klasy i w wojnę, bo te rozgrywaliśmy bezpośrednio… na ulicy! Wcześniej rysując patykiem na piasku wymagane w tych grach figury. Ale cóż, samochody zajeżdżały tu tylko w dzień – albo po mleko do zlewni, albo z dostawą towaru do sklepu. Osobowych prywatnych jeszcze na wsi nie było. Naszym transportem była furmanka, a każda taka jadąca przez wieś miała amatorów czepiających się, by choć kawałek podjechać. Dorośli rozumieli niebezpieczeństwo. Dlatego też niejeden woźnica użył bicza, aż owemu ochotnikowi czerwone pręgi pozostawały na dłoniach.
Największą atrakcją majowych przedwieczorów było łapanie chrabąszczy. Działo się to na górce u Tomka, gdzie rosły jabłonki, wiśnie i inne drzewka. Chłopaki nawet potrząsali konarami, aby te chrabąszcze wypłoszyć. Każdy miał przy sobie pudełko od zapałek, aby – jeśli go złapie – schować natychmiast i zamknąć w tej puszce. Sprytniejsi po takim „polowaniu” mieli ich po kilka sztuk. Wtedy przykładało się ucho i słuchało, jak brzęczą. Ale to nie wszystko. Szczytem rozrywki było wrzucanie ich dziewczynom za koszulę. Ileż było przy tym pisku i wrzawy! Jednak każda czuła się dopiero wtedy w pełni dostrzeżona, gdy tego szamoczącego się chrabąszcza na plecach poczuła. Mimo iż było to mało przyjemne odczucie, zapewniam.
Maj to też pora bocianów, które latały nad nami we wszystkie strony – i nad staw, i na łąkę, a my ganialiśmy widząc frunącego ptaka i krzyczeliśmy za nim z zadartymi w górę głowami, prosząc wierszowanką o… rodzeństwo! Choć i bez naszych próśb wszystkie rodziny były wielodzietne. Istniały na to proste słowne „zaklęcia”, wyliczankowe zwrotki w stylu: „Bocian, bocian kiszka, przynieś mi braciszka”. Szczerze wierzyliśmy w bociana, choć akurat dla nas było to nieco trudniejsze. W naszej to wsi bowiem mieszkała dobra akuszerka, kształcona w stolicy. Obsługiwała położnice i ciężarne z całego powiatu. Liczyli się z jej zdaniem i konsultowali nawet najlepsi lekarze, a w razie trudniejszych przypadków – ściągali ją do bielskiego szpitala i zasięgali opinii. Ponieważ chodziła w swojej wsi do każdej rodzącej, dzieci szybko kojarzyły, od jakich to „spraw” ona jest. Kiedy tylko dojrzeliśmy ją na ulicy ze swoją czarną walizeczką, co śmielsi natychmiast podbiegali do babci Karoliny i pytali: „A kiedy u nas będzie dzieciaczek?”. Tak więc nasza wiedza o pojawieniu się na świecie nowego dziecka oscylowała pomiędzy bocianem a położną p. Falkowską.
Praca, zabawa i modlitwa jednoczyły w maju naszą niewielką wiejską społeczność. Dzisiaj kapliczka ta stoi nadal, ale jest zaniedbana, tamte brzózki wycięte, rabatki zaniechane, nawet płotu już nie ma. Na ulicy nie da się narysować nic patykiem, bo jest asfalt. Pewnie i w klasy nie gra się już dzisiaj. Zawsze kiedy tam jestem, obowiązkowo udaję się pod kapliczkę, by z wielkim rozrzewnieniem powspominać to, co minęło bezpowrotnie.
Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok