Jak to jest być bliźniakiem? Od urodzenia posiadać własne alter ego? Co bycie bliźniakiem oznacza i jak wpływa na życie? Na ile jest ono inne od życia jednostek „pojedynczych”? Na te i podobne pytania najtrafniej chyba odpowie osoba, która sama z bliźniąt pochodzi. Los dał mi właśnie taką szansę.

Fenomen bliźniactwa

Na ławeczce siedzą dwie młode dziewczyny o bujnych czarnych włosach do ramion. Ubrane identycznie – zdjęcie czarno-białe

19 maja obchodzony jest Ogólnopolski Dzień Bliźniąt, a to dla mnie okazja, by o bliźniakach pisać na podstawie własnych doświadczeń. Bliźniaczość nie jest czymś niezwykłym, choć oczywiście nie wszystkim jest dana. Polskie statystyki pokazują, że narodziny takie zdarzają się raz na 80 porodów. Dopiero przyjście na świat trojaczków budzi większe zainteresowanie. Dlatego będąc bliźniaczką nie czuję się osobą wyjątkową, ale życie siostry i moje było trochę odmienne od życia innych ludzi. Co łączy bliźniaki? Przede wszystkim wspólna data urodzenia, często podobieństwo zewnętrzne i cechy osobowościowe oraz bliższa więź niż z pozostałym rodzeństwem.

Poznałam wiele par bliźniąt

Z innymi niż my same parami osób urodzonych jednocześnie spotkałam się najpierw w rodzinie, gdy cztery lata po nas przyszły na świat dwie córeczki u brata naszej mamy. Dlatego te najbardziej atrakcyjne ubranka, z których szybko wyrastałyśmy, trafiały do młodszych dziewczątek. W tamtym czasie uważałam, że są one do siebie bardzo podobne. Do tego stopnia, że nie potrafiłam ich rozróżniać. Dzisiaj z wyglądu są zupełnie różnymi kobietami.

Dwie dojrzałe kobiety – obie ubrane w czarny strój oraz karminowy szal

Następne poznane pary to bliźniaczki z naszego liceum. Od trzeciej klasy mogłam się doliczyć aż czterech takich „zestawów”. Co ciekawe, wszystkie były dziewczęce. Najstarszy ówczesny rocznik to my i jeszcze jedna dwójka. Nas uważano za bardzo podobne, zaś dwie siostry z klasy równoległej – zupełnie różne. Miały swoje odrębne kręgi koleżeńskie i ponoć nawet nie siedziały w jednej ławce. Tego pojąć nie potrafię. Bo my byłyśmy zawsze i wszędzie razem, robiłyśmy wszystko wspólnie. Potrafiłyśmy się nawet w pełnej zgodzie podkochiwać w tym samym chłopaku! W tamtym okresie pojęcie „my” dominowało w naszym życiu nad kategorią „ja”. Na pewno nie zrozumieją tego urodzeni solo. W naszym ogólniaku były jeszcze dwie pary, które podjęły naukę rok i dwa lata po nas. Te bliźniaczki bezdyskusyjnie były jednojajowe. Nie różniły się naprawdę żadnym szczegółem wyglądu. Bo ja i siostra jednak identyczne nie byłyśmy nigdy. I choć do dzisiaj mówi się o naszym dużym podobieństwie, to same wiemy, że sporo szczegółów nas różni. Ale najbardziej – charakter, usposobienie, upodobania i preferowany styl życia.

Kolejnych bliźniaków spotkałam podczas pracy w przedszkolu. Przewinęło się ich kilka par. Tym razem w przewadze były dwójki płciowo mieszane. Ale także w przypadku chłopca i dziewczynki zawsze zauważalna była niezwyczajna więź. Z par tej samej płci dominowali chłopcy. Najbardziej zapadli mi w pamięć dwaj bracia, których zastałam tam, podejmując swoją pierwszą pracę. Byli tak podobni, że jedynie ja po pewnym czasie potrafiłam rozróżnić Piotrka i Pawła. I to nie od razu. Który z nich jest który rozpoznawałam jedynie wtedy, gdy ustawiłam dzieci naprzeciw siebie i przyjrzałam im dokładnie. Mieli nawet ten sam temperament, więc i za wybryki trudno było bezbłędnie skarcić tego winnego. Dlatego czasem im się upiekło. Byli zresztą bardzo sympatyczni. W pracy zdarzyło mi się mieć również do czynienia z bliźniaczkami dorosłymi. Te pierwsze, jednojajowe, odbywały u nas praktykę pedagogiczną. Były identyczne i trochę nam to nastręczało kłopotu. Potem przez wiele lat, aż do emerytury, pracowała ze mną jedna z pary bliźniaczek, też nauczycielka przedszkola. Jej siostra była zupełnie różna, wybrała też inny zawód – pielęgniarki. Obie jednak  specjalizowały się w usługach opiekuńczych, więc coś je w tym względzie łączyło. Charaktery też miały inne, ale było zauważalne, jak silna łączy je więź.

I ja mam swoją bliźniaczkę

Dwie kobiety w upiętych do góry ciemnych włosach, ubrane w czarne spódnice oraz bluzki w czarno-turkusowe pasy. Przed nimi stoi mały biały piesek. Zdjęcie w plenerze.

A właściwie obie mamy siebie nawzajem. Choć we wczesnym dzieciństwie przez trzy i pół roku żyłyśmy w oddaleniu. Aby pomóc naszym rodzicom, siostrę w tym czasie wychowywali dziadkowie. Chyba niewiele ucierpiała na tym nasza więź. Strat natury psychologicznej jednak nie dało się uniknąć ani odrobić, ale od maleńkości istniała w nas świadomość posiadania bliźniaczego rodzeństwa. I choć widywałyśmy się rzadko, to nasza miłość siostrzana na tym nie ucierpiała. Owo fizyczne oddalenie i towarzysząca mu tęsknota w jakimś sensie może nawet potęgowały siłę naszego przywiązania.

Mama ubierała nas jednakowo. Nawet gdy przebywałyśmy w różnych domach, kupowała jednakowe rzeczy dla obu córeczek. Kiedy od czwartego roku życia mieszkałyśmy już obie z rodzicami, nie było opcji na posiadanie innych ubranek. Niektórzy rodzice „różnicują” swoje bliźnięta, kupując im odzież w tym samym fasonie, ale w innych kolorach. W naszym przypadku ta wersja odpadała. Zaistniała bodaj raz jeden, z przymusu, gdy w sklepie były tylko dwie sztuki szukanej garderoby, ale każda w innej barwie.

Matematyczka w ogólniaku bardzo nas prosiła, byśmy się choć raz ubrały inaczej. Zrobiłyśmy to bodaj pod koniec drugiej klasy, a więc w połowie nauki. Od tej pory z rzadka, ale coraz śmielej, to powtarzałyśmy. Zdarzyło się, że w pierwszym roku po rozstaniu (po szkole średniej) dostałyśmy od rodziców jakąś kwotę na zakup zimowych butów i… rozjechałyśmy się w dwie strony – jedna do Białegostoku, druga do Siedlec. Po miesiącu spotkałyśmy się w domu ponownie, aby ze zdziwieniem skonstatować, że kupiłyśmy identyczne kozaki, różniące się zaledwie odcieniem! Oczywiście, żadne konsultacje nie wchodziły w rachubę. To nie był czas telefonów, a tym bardziej innych komunikatorów. Coś podobnego zdarzyło się też całkiem niedawno. Trzy lata temu w pewną zimową niedzielę pojechałyśmy razem w odwiedziny do szpitala. Kiedy zdjęłyśmy wierzchnie okrycia, zastygłyśmy ze zdumienia. Obie byłyśmy ubrane na czarno, z karminowymi szalami zarzuconymi na plecy. Przykładów takich było więcej. To nie może być tylko zbieg okoliczności, przypadek.

Czy wykorzystywałyśmy kiedykolwiek fakt podobieństwa, o czym pisze się w książkach i ogląda w filmach? Nie! Wszakże z malutkim zastrzeżeniem. Jeden raz w liceum poszłam do odpowiedzi za siostrę, a innym razem moją ocenę wstawiono jej. I na tym koniec. A już żeby iść zamiennie na randkę z chłopakiem, nie przyszłoby nam do głowy. Na szczęście w okresie wyborów partnera życiowego podobali nam się już zupełnie inni mężczyźni, więc nie było obawy o wchodzenie sobie w drogę czy zazdrość.

A jak było w innych dziedzinach życia? Ona była tą lepszą, łatwiejszą w wychowywaniu. Spokojna, cierpliwa, skromna, trochę wycofująca się. Jednocześnie optymistyczna, pogodna, wytrwała. Ja zaś to ta  bardziej uparta, niespokojna, pochmurna, dąsająca się i  głośna. Nie rzucało się to zbytnio w oczy, ale kto nas znał dobrze, swoje wiedział. Oczywiście, dopiero z perspektywy czasu mogę na spokojnie cechy te analizować i przyznawać ich istnieniu rację bytu. Czy byłyśmy inaczej odbierane przez środowisko rówieśnicze? Myślę, że trochę tak. Choć przebywałyśmy zawsze w tym samym kręgu, to szczególne inklinacje względem niektórych potrafiły nas dzielić. Byłyśmy zresztą o to nieco zazdrosne. Siostra była lubiana za tę swoją ugodowość i optymizm, ja zaś przyciągałam ze względu na swoje cechy przywódcze, za liderowanie, bardzo wyraźne od dzieciństwa.

Kobiety w strojach z akcentem marynarskim, trzymające jednocześnie jeden wspólny tort na własne 65, Urodziny

Po maturze nasze losy potoczyły się różnymi torami. Ona wcześnie wyszła za mąż, urodziła czwórkę dzieci, a priorytetem na długie lata było życie rodzinne. A ja… cóż. W miłości mi się nie powiodło. Wolna jak ptak realizowałam się w zupełnie odmienny sposób. Moimi pasjami były nauka, praca zawodowa, życie towarzyskie. W takiej kolejności. Dołożę na późniejszym etapie trochę działalności artystycznej i kulturalno-społecznej. Pewnym wyznacznikiem naszego stylu życia i wzajemnych relacji był fakt zamieszkiwania w dość odległych miejscowościach wraz z ich odmiennym charakterem: Białystok jako duże miasto wojewódzkie oraz „mój” Węgrów – małe miasteczko z wielkimi tradycjami, na granicy Mazowsza i Podlasia. Bardzo lubiłam odwiedzać moją siostrę i jej rodzinę. Czyniłam to regularnie, zwykle raz w miesiącu. Przy spotkaniach byłyśmy niedostępne dla nikogo, co nam wciąż zarzucano. Nigdy nie było nam dość rozmów absolutnie o wszystkim. O domu, pracy, rodzinie, przyjaciołach, znajomych (i nieznajomych), wyjazdach, wydarzeniach. O tym co jedną spotkało, druga musiała dowiedzieć się w detalach. Jej dzieci rosły, mi przybywało… dyplomów ukończenia kolejnych studiów. Nasze drogi były zupełnie różne, ale cieszyłyśmy się wzajemnie własnymi sukcesami.

Jako samotna, wszystkie święta spędzałam z rodzicami, później z matką. Gdy już zabrakło obojga, a ja przeszłam na emeryturę, poczułam dotkliwą potrzebę bycia bliżej rodzeństwa. W Białymstoku miałam ich trójkę, ale mieszkanie kupiłam w bloku, w którym mieszkała siostra. Byłam szczęśliwa, bo dzięki temu mniej boleśnie przebiegła rozłąka z ukochanym Węgrowem.

Choć czasem bywa różnie

Mieszkam tutaj już prawie siedem lat. Sporo się w tym czasie zmieniło. Ja podjęłam działalność w kręgu tutejszych seniorów, ona nigdy takiej formy aktywności nie pragnęła ani nie potrzebowała. Ma swoje zainteresowania, dla których nawet tutaj brakuje stosownej grupy do ich rozwijania. Zresztą nie przepada za wyjściami. Uwielbia zacisze domowe i to jej najukochańsze miejsce, gdzie się realizuje. I materialnie, i duchowo. Jest wzorową gospodynią domu i znakomitą kucharką, zaprasza rodzinę na obiadki. Ja często dostaję od niej smaczne kąski, bo dzieli się wszystkim. Czasem mnie zawstydza, bo co ja mogę w zamian? Ale przecież kiedy się kocha, to się nie rozlicza. Bo kochamy się wciąż, w co nie wątpię. Ale z biegiem lat jest to miłość coraz trudniejsza. Dlaczego? Poróżniły nas najważniejsze wydarzenia światowe z ostatnich lat i związana z nimi geneza powstania,  sposoby interpretacji oraz ich źródła. Ona od dość dawna weszła na niezrozumiałą dla mnie  ścieżkę rozwoju. Przekonania ma jasno sprecyzowane, które nie uwzględniają racji przeciwnych. Ja reprezentuję nurt raczej odwrotny. Toteż coraz częściej się kłócimy, a najczęściej w ogóle się nie zgadzamy. Najchętniej byśmy omijały najważniejsze tematy, tylko jakież to trudne! I płaczemy z tego powodu, i śmiejemy czasem. Nie gniewamy się jednak nigdy. Bo to miłość jest najważniejsza. Przychodzi nam z niemałym trudem tolerować swoje rozbieżne poglądy i na tym fundamencie budować obecne relacje. Ale nasza pozorna słabość jest równocześnie naszą siłą.
Dokonując prywatnego wglądu w zaistniałą sytuację, na potrzeby samouspokojenia, ukułyśmy swoistą teorię. Ma ona polegać na tym, że razem tworzymy całość. Dopiero po połączeniu naszych biegunowo różnych przekonań pojawia się pełnia. Dwie przeciwstawne prawdy wzięte razem tworzą prawdę absolutną i całość. I  taką to właśnie jednię stanowimy. Jak dwa brzegi rzeki, jak awers i rewers, dwie strony tego samego medalu. Miłość tak pojmowana jest największa. A taka jest miłość bliźniąt. Mimo wszystkiego, co nas dzieli, moja siostra jest mi najbliższą istotą na ziemi i tego nic zmienić nie zdoła.

fot. Jadwiga Zgliszewska

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok