Współcześnie różnica pomiędzy dniem powszednim a świątecznym zasadniczo polega na tym, że święto ma się wolne od pracy i dzień ten można swobodnie wykorzystać. Pół wieku temu na wsi dni te różniły się od siebie tak bardzo, że warto przypomnieć i utrwalić tę ich odmienność.

 

Zwykły dzień, czyli dzień powszedni, roboczy, nieświąteczny, nazywano dniem budnym lub po prostu określano słowem „budzień”. Nosiło się wtedy obuwie oraz ubranie również budniowe, czyli  gorsze, codzienne. Taki dzień rozpoczynał się bardzo wcześnie. Na ile wcześnie, to wyznaczała ilość krów oraz odległość od zlewni mleka. Ci, co mieszkali kilka kilometrów od punktu skupu, wstawali znacznie wcześniej. A kto krów miał kilka, budził się nawet przed czwartą rano, bo każdą trzeba było ręcznie wydoić, mleko przecedzić i zanieść w konwiach do wozaka. Dowoził on furmanką mleko z całej wsi do mleczarni, bo tak ten punkt skupu nazywano. W mojej wsi zawsze była mleczarnia, która znajdowała się w sąsiedztwie posesji naszych rodziców. A nasz tata nawet przez blisko dziesięć lat był zlewniarzem. Mieliśmy zaledwie jedną lub dwie krowy, zlewnię mleka bardzo blisko, ale czynności wykonywane rano nie różniły się niczym od tych w innych zagrodach, w których było więcej krów.

Wydojone mleko należało przynieść do domu i dokładnie przecedzić przez cedziłko. Była to lniana szmatka, później tetrowa pielucha lub kilka zszytych razem warstw gazy. Cedzidło było czymś ważnym, więc bardzo o nie dbano. Zaraz po użyciu należało je wypłukać, potem starannie uprać, solidnie roztrząsnąć i powiesić do wysuszenia. Ta dbałość wynikała przede wszystkim z obawy, że w zlewni losowo pobierano próbki na czystość. Jeśli mleko trafiało do niższej klasy czystości, to przez cały miesiąc płacono za nie mniej. Warto więc było o tę czystość skrupulatnie zadbać.

Natychmiast po udoju krów karmiono wszystkie zwierzęta gospodarskie. Krowy i konie dostawały do swoich żłobów przede wszystkim siano, a także sieczkę ze słomy. Świnki otrzymywały karmę złożoną z ziemniaków, osypki i plew, zmiażdżonych specjalnym siekaczem i podlanych wodą, chudym mlekiem, czy serwatką. Kury i pozostały drób zajadały się ziarnem, a psom i kotom najczęściej dostawały się resztki. Podawano też wodę do picia. Latem wypędzano bydło na pastwisko, a drób wypuszczano na podwórko. Na tym kończył się poranny obrządek. Odbywał się on w identycznie tak w dzień powszedni jak w niedzielę i święta. Zwierzęta nie mogły pozostawać głodne.

W dużych gospodarstwach kobiety pomagały przy tych pracach, ale przede wszystkim rozpalały pod kuchnią i przygotowywały śniadanie. Śniadania w większości były gotowane, bo tak naprawdę kanapek jeszcze na wsi nie znano. Dostawaliśmy zupę mleczną lub okraszaną, chleb, bułkę swojską z margaryną lub masłem i kawę mleczną, czasem chleb ze swojskim smalcem i kwaszonym ogórkiem, a do tego własnej roboty powidła śliwkowe. Po wyprawieniu dzieci do szkoły gospodynie trochę ogarnęły dom po porannej kotłowaninie i nastawiały obiad. Potem brały się za przepierki, zmywanie, zszywanie, cerowanie i łatanie garderoby. Jeśli sąsiadka zawitała z wizytą, robota była kontynuowana bez skrępowania. Mężczyźni w tym czasie przebywali na gumnie – rąbali drewno, cięli paszę w sieczkarni, wymieniali ściółkę w oborach i chlewach, coś przybijali, naprawiali, grabili, sprzątali otoczenie gospodarskie. Tak schodził im czas do powrotu dzieci ze szkoły.

Dzieci po powrocie do domu zdejmowały fartuszki, przebierały się i wszyscy zasiadali do stołu. Obiad był prosty i skromny, najczęściej zupa z chlebem, barszcz, kapusta czy zsiadłe mleko lub chłodnik i ziemniaki. Ale również jedliśmy różne kluski, makarony kraszone lub ze śmietaną, rozmaite placki smażone na patelni oraz pieczone w piecyku. Inne dania z pieca były podawane głównie zimą, gdy się w nim codziennie paliło. Jako pierwszemu gospodyni podawała talerz z jedzeniem głowie rodziny ojcu albo dziadkowi, o ile mieszkało się z dziadkami. Dzieci dostawały swoje porcje na końcu. Przy stole zajmowały też pośledniejsze miejsca i stołki do siedzenia. Przed rozpoczęciem jedzenia należało się przeżegnać. Było nas dużo, więc i harmider przy posiłku był nie do opanowania.

Po obiedzie uczniowie, na ogół z ociąganiem, zabierali się do odrabiania lekcji. Tylko ja i siostra robiłyśmy to ochoczo. Bracia migali się jak mogli, a matki niektórych kolegów i koleżanek narzekały, że ich dzieci trzeba do lekcji „naganiać”. Rodzice w ich odrabianiu nikomu nie pomagali, bo zwyczajnie nie potrafili. Jeśli już ktoś pomógł, to ewentualnie starsze rodzeństwo. Czasem też mogliśmy liczyć na pomoc taty w rozwiązaniu trudnego zadania matematycznego, bo miał do tego smykałkę.

Dorośli po jedzeniu znów brali się do jakiejś roboty. W zależności od pory roku były to albo prace polowe, albo inne w gospodarstwie.  Kobiety wykonywały nadal prace domowe albo robiły coś w przydomowych ogródkach. Pod wieczór powtarzała się większość czynności porannych. Na kolację – czy to zima, czy lato – prawie u wszystkich jedzono świeżo wydojone mleko oraz swojskie pieczywo, chleb i bułki. Jedni lubili mleko prosto od krowy, jeszcze ciepłe,  inni – wprost przeciwnie. W mojej rodzinie wszyscy lubili mleko wyłącznie bardzo zimne. Dlatego latem, tuż po wydojeniu krowy, przecedzone mleko wlewało się pięciolitrowej kanki, którą wpuszczano do studni, aby do kolacji zawartość jej mocno schłodzić.

Czym innym były niedziele. Poza czynnościami przy obrządku zwierząt, wszystko pozostałe wyglądało trochę inaczej. Pora wstawania nie różniła się też od codziennej, bo szykowanie się do kościoła zajmowało więcej czasu, a trzy kilometry drogi do parafialnej świątyni w Łubinie Kościelnym musieliśmy przemierzyć na piechotę. Msza odprawiała się o dziewiątej, więc o dłuższym świątecznym pospaniu nie było mowy.

Po kościele trzeba było się przebrać w nieco mniej strojne ubranie. Dzieciaki rozbiegały się, gdzie komu pasowało, byleby nie na długo i niedaleko od domu. Bo niebawem był obiad. Mama powtarzała, że  nie zamierza spędzać w kuchni całej niedzieli. Zimą na niedzielny obiad bywały takie przysmaki jak pyzy ziemniaczane, kiszka ziemniaczana czy bigos z własnej kapusty kwaszonej. Latem „sztandarowymi” obiadami były najpierw zupa z młodego szczawiu zerwanego na łące, następnie młoda kapustka, a później rosół z kurczaków własnego chowu z makaronem maminego wyrobu. Do dziś na to wspomnienie ślinka mi cieknie… Bardzo lubiliśmy podroby z rosołu. Często któreś z nas usiłowało podkraść z garnka drobiowe serduszko, wątróbkę, ale najwięcej amatorów miały kurczęce żołądki. Tu potrzebne były mediacje i ustalenia, kto co zjada, ale i tak często je łamano. Mięso z rosołu było odsmażane na tłuszczu z cebulką i podawane z młodą sałatą i szczypiorem lub mizerią ze świeżutkich ogórków, wszystko prosto z własnego ogrodu. Na niedzielę bywało też czasem pieczone proste ciasto drożdżowe lub piaskowe, rzadko z sezonowymi owocami.

Kiedy ja i siostra podrosłyśmy, musiałyśmy w sobotę narwać na łączce kobiałkę szczawiu albo… oskubać z piór po jednym kurczaku. Potem także już je rozprawiałyśmy. Wiele dałabym za to, by teraz móc to zrobić, zamiast kupować w sklepie namiastkę drobiu w kawałkach. Do nas też należało narwanie w ogródku sałaty, szczypioru, ogórków, włoszczyzny oraz ich oczyszczenie. Dość wcześnie pomagałyśmy mamie w kucharzeniu.

Po obiedzie można było robić wszystko, co było dozwolone. Rodzice czasem kładli się trochę poleżeć i odpocząć, bo jedynie w dniu świątecznym mogli sobie pozwolić na taki luksus. Dzieci rozpierzchały się do swoich rówieśników i zabaw. Zimą w domach, latem – gdzie dusza zapragnie! Podlotki przechadzały się po wsi i poza nią, zwierzały się i chichotały. Chłopaki zajeżdżali dziewczynom drogę rowerami, jak to u nastolatków. Był to też czas zawiązywania głębszych przyjaźni, które przetrwały lata. Małe dzieci trzymały się bliżej domu, bawiąc się w piasku i na trawie, często z domowymi zwierzakami, kotkami, pieskami. Dorośli zaś nieco później wylegali głównie na przydomowe ławeczki, zabierając ze sobą najmłodsze latorośle, by mieć je na oku. Zaraz przychodzili sąsiedzi. Na pogaduszkach i prześmiechach upływały im całe godziny. Aż ktoś pierwszy dawał sygnał, że już trzeba iść po krowy. To ten, co miał pastwisko najdalej. I tak wykruszali się jeden po drugim. My mieliśmy pastewnik tuż za stodołą i zazwyczaj tylko jedną krowę, więc nie było to problemem. Ale i tak wydoić ją trzeba było, bo na kolację niedzielną bez wyjątku piliśmy właśnie mleko.

Wtedy nie było wolnych sobót. Dla nikogo. Nie tylko dorośli pracowali, ale i dzieci chodziły do szkoły. Dlatego niedziele i święta były naprawdę inne. I jak wszystko, co związane jest ze wspomnieniami, wydaje się lepsze, bardziej podniosłe, świąteczne.

 

Jadwiga Zgliszewska
fot.pixaby.com