Duża pocztówkowa fotografia ukazywała twarz młodziutkiej wiejskiej dziewczyny. Gładko uczesane i upięte tradycyjnie warkocze, skromne ubranie, tandetna biżuteria.

Kiedy zdjęcie 18-latki zobaczył u kuzyna, natychmiast zapragnął ją poznać. Choć niewyspany po jakiejś zabawowej nocy, zerwał się z łóżka i prawie wymusił na koledze wspólną wyprawę rowerową w pobliże miejsca zamieszkiwania tej, której zdjęcie tak go zauroczyło. A droga liczyła kilkanaście kilometrów.

Przybyli w pobliże – do wioseczki, gdzie żyła jej trochę starsza, zamężna siostra. Mąż siostry był właśnie bratem kuzyna, od którego ten „wypożyczył” fotkę dziewczyny, aby pokazać ją koledze – kawalerowi. Mieszkała około kilometra dalej. Ot, kawałek drogi przez las. Trzeba było jakoś ją „zwabić”, co w tamtych czasach (dekadę po wojnie) w zwykły, roboczy dzień, było niezwykle trudne. Uciekli się do małego fortelu, a pomogła im teściowa siostry! Wymyśliła na poczekaniu jakiś wiarygodny pretekst. Bodaj prośbę o pomoc przy pracy związanej z obróbką lnu. Ojciec dziewczyny, niezwykle surowy, nie wyczuł podstępu. Zresztą i ona sama wzięła rzecz na serio. I zaraz też, na bosaka, dotarła do celu ścieżynką przez las. Zdumiała się tylko trochę, gdy na podwórku witająca ją starsza pani uprzedziła, by panna… umyła nogi! I założyła siostrzane sandały. Dlaczego? Chcąc nie chcąc, musiała wyjawić prawdę. Dziewczyna bardzo się speszyła, ale na odwrót było za późno. Weszła do izby „jak na skazanie” – tak o tym później opowiadała. Spotkanie – jak nietrudno się domyślić – nie wypadło zbyt fortunnie. Ale młodzieniec od tej chwili zakochał się w niej po uszy. I poprosił o spotkanie. Nie odmówiła, choć nie spodobał się jej od razu.

Po kilku dniach zjawił się w domu dziewczyny. Na szczęście była połowa maja, więc rower – jedyny środek lokomocji, jaki posiadał – z powodzeniem mógł pełnić rolę pojazdu pokonującego jego drogę do szczęścia. Jeździł tak do końca maja i przez cały czerwiec. Nietrudno policzyć – półtora miesiąca. Dwa razy w tygodniu. Randki nie miały zbyt wiele wspólnego z intymnością. Do pokoju, gdzie przesiadywali wieczorami, na nocleg przychodzili młodzi małżonkowie – jej brat z niedawno poślubioną żoną! Piękne letnie noce musiały być bardzo niekomfortowe dla obu par. Niewielki domek i wielodzietna rodzina nie dawały szans na lepsze warunki spotkań. Zaś niezwykle konserwatywny, bogobojny i o surowych zasadach moralnych ojciec, nigdy by nie pozwolił na jakieś wieczorne spacery, czy nawet siedzenie na ławeczce przed domem. Musiały im wystarczyć szeptane słowa, trzymanie przez chwilę swoich dłoni, skrycie pochwycony pocałunek. Czerwcowe noce były krótkie, więc gdy odjeżdżał o świcie, na dworze już widniało. Ona go wyprowadzała, by mógł wziąć swój rower spod zamknięcia w jakiejś szopie. Dziewczyna dostrzegała nieraz, jak jej zatroskana matka niezbyt dyskretnie uchyla zasłonkę w oknie, aby dojrzeć ich pożegnanie. Czy aby ten kawaler na zbyt wiele sobie nie pozwala? Ale on sprytnie odgrywał rolę dżentelmena, całując wybrankę tylko w rękę. Czym zdobył ogromną przychylność rodziców panny.

Szybko się oświadczył. Choć ona nie rwała się jeszcze do zamążpójścia. Mogła poczekać. Ale wraz z każdym kolejnym spotkaniem coraz bardziej zaczęła się doń przekonywać, nieodparcie czując, że to właśnie jest „ten”. No i zważywszy na fakt, że w domu było duże „zasiedlenie”, które niebawem miało się jeszcze powiększyć o nowo narodzone dziecko brata, powiedziała mu swoje „tak”. Młodzieniec nie posiadał się ze szczęścia! Dali na zapowiedzi, przy pełnej aprobacie jej rodziców, którzy zdążyli uznać, że to „dobry chłopiec”. Jego matka wprawdzie nie bardzo jeszcze tego pragnęła, uważając się za nazbyt młodą, aby już stawać się teściową. Zwłaszcza, że wtedy naturalną koleją rzeczy oznaczało to przyjęcie pod swój dach młodej gospodyni. W jakimś sensie – rywalki. Ale czego się nie robi dla pierworodnego synka? A ten chciał się żenić!

Ślub w kościele wzięli już 3. lipca! Dziś trudno sobie wyobrazić zawieranie związku małżeńskiego po sześciu tygodniach znajomości. A oni pojechali do ślubu w zwykły dzień, furmanką. Ona w pożyczonej od zamożniejszej kuzynki białej sukience i własnych – czarnych, wypastowanych sandałkach… Na małe przyjęcie weselne stawiła się tylko najbliższa rodzina obydwojga i jeden grajek „z harmoszką”. Ona płakała, ale wtedy chyba wszystkie panny młode płakały. Na drugi czy trzeci dzień pojechali furą z jej rodzicami i bardzo skromnym posagiem do niego, na tak zwane „otuliny”. I tak oto zaczęli wspólne życie, już w jego domu.

Dostali jeden osobny pokój, który przedzielili kotarą, tworząc coś w rodzaju kuchenki i niewielkiej sypialni. Dziesięć miesięcy później urodziły się im dwie małe istotki. Mizerniutkie dziewczynki, córeczki bliźniaczki…

Wiele trosk i kłopotów, łącznie z biedą materialną, pokonywali wspólnie – ramię w ramię. I rada w radę. Różniąc się nieraz zdaniem, zawsze w końcu znajdowali konsensus. Kochali się bardzo! Taką naturalną, prawdziwą miłością. Kobieta zawsze twierdziła, że swego męża z każdym rokiem kochała coraz bardziej. Byli sobie niezwykle bliscy, czuli, troskliwi, wzajemnie wspomagający i wspierający się. Kobieta uczyła dzieci przede wszystkim szacunku dla ojca, dla jego ciężkiej pracy. Mężczyzna zawsze jej bronił, ilekroć ktokolwiek zechciałby złe słowo powiedzieć. Nie „czepiał się”, kiedy wciąż przychodziły do niej sąsiadki i spędzały wiele czasu na babskich ploteczkach. Przeciwnie – witał je zawsze szerokim uśmiechem i pozdrowieniem. Nigdy by nie zrobił przykrości swojej towarzyskiej żonie. Pomagał przy dzieciach. Jeździł nawet do pobliskiego miasteczka po zakupy ubranek czy bucików dla nich, bo żona zajmowała się w tym czasie gromadką potomstwa. Sąsiadki zazdrościły, sąsiedzi trochę się zżymali. Ale wszyscy podziwiali, że on to potrafi. A małżonka promieniała, mimo iż żyło im się ciężko.

On pracował trochę na roli – niewiele tego było. Ona mu pomagała. Pracował też zawodowo, bo z rolnictwa nie starczało na utrzymanie wielodzietnej rodziny. A kobieta zajmowała się domem, gospodarstwem przydomowym, no i przede wszystkim – szóstką dzieci. Jako kochający się małżonkowie byli bardzo szczęśliwi. To był dla mnie wzorzec. Nie znałam równie wielkiej i równie pięknej miłości. Tylko za krótko dane było jej kwitnąć… On zginął nagle w tragicznym wypadku, mając zaledwie 51 lat. Dramat wstrząsnął okolicą. Myślałam, że to koniec świata. No i dla niej, w jakimś sensie, ten koniec świata rzeczywiście nastąpił. Żałobę w sercu nosiła przynajmniej kilka lat, ale tak naprawdę nigdy się z niej nie otrząsnęła. Jak i nigdy nie przestała tęsknić za miłością swojego życia. Nie potrafił jej zainteresować już nigdy żaden inny mężczyzna. To jego kochała do końca swoich dni.

Dwadzieścia dziewięć lat później udała się i ona na tę „lepszą stronę świata”. Mam nadzieję, że są już tam razem – moi najdrożsi Rodzice… Bo to właśnie historię ich miłości opowiedziałam. W dniu walentynkowego święta – Dnia Zakochanych.

A jej fotografia, dzięki której się poznali i tworzyli ten piękny związek, była zawsze rodzinną „ikoną”. Teraz zaś jest traktowana przez nas niczym świętość, „relikwia”…

 

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok