Babcia Eugenia z domu Kiełkucka i dziadek Jan Chomiccy – to rodzice mojej mamy. Mama nosiła imię po swojej matce. Nie miałam zbyt wielu okazji, by ich lepiej poznać. Bo jak dużo mogły przynieść spotkania, odbywające się dwa lub trzy razy w roku? 

dziadkowie z dziećmi

Dziadkowie mieszkali w pierwszym domu od strony Bielska na drodze do Łap przez Wyszki. Była to duża kolonia wsi Pulsze. Po reformie rolnej zdecydowali się wraz z innymi odjechać kilka kilometrów i utworzyć maleńką społeczność, ponieważ im dalej od wioski, tym więcej ziemi przydzielano. Dziadek Jan, jako głowa wielodzietnej rodziny, skusił się na tę dodatkową ziemię. Jakże była ona potrzebna do utrzymania licznej rodziny! Podobnie jak pozostali osadnicy tej kolonii, wybudował dom i  budynki gospodarcze. Powstało coś na kształt maleńkiej wioseczki. To o jej mieszkańcach oraz ich życiu opowiadała nam wciąż mama. 

Historia znajomości rodziców mojej matki dziś wydaje się nieprawdopodobna, ale w tamtych czasach była czymś zupełnie oczywistym. Babcia miała dwadzieścia lat, gdy została wdową po trwającym zaledwie pół roku małżeństwie. Dziadek – ledwie co… osiemnaście! Umarła mu właśnie matka, a mężczyźni nie umieli sobie poradzić w gospodarstwie, stąd decyzja o tak młodym ożenku najstarszego syna. Obydwoje pochodzili z rodzin ubogich i wielodzietnych, obydwoje niezwykle pracowici, pobożni i przywiązani do tradycji. On – radny parafialny, ona – nie miała nawet w czym pójść do kościoła. Ich małżeństwo trwało ponad 70 lat! 

Jak to było w latach dwudziestych ubiegłego stulecia, zaraz zaczęły się im rodzić dzieci. Jedno zmarło, ósemkę wychowali – pięć córek i trzech synów. Ciężko im było. Dbali jak mogli o dzieci. Wtedy znaczyło to tyle, żeby miały co jeść, gdzie spać, co na siebie włożyć i choć trochę uczęszczać do szkoły. Babcia chyba musiała być aniołem, bo męża miała nerwowego i bardzo wymagającego. Z opowiadań mamy wynika, jak dużo przeszli. Przeprowadzka, budowa na nowym, co dwa lata kolejne dziecko. Dramat utraty syna pierworodnego w jego wczesnym dzieciństwie. Ciężkie przednówki, kiedy nie było co do garnka włożyć, a wykarmić trzeba było liczną gromadkę coraz starszych dzieci. Te, gdy tylko dorastały, harowały nie tylko na swoim. Szły jako najemnicy do innych, bogatszych gospodarzy, do prac rolnych. Często nie za pieniądze, lecz za płody rolne. Wszystko się liczyło, by wykarmić rodzinę.

dziadek Jan z zięciem, moim ojcem

We wrześniu w 1939 roku, gdy wybuchła wojna, wszystkie dzieci były na świecie, ośmioro, z najmłodszą kilkumiesięczną ciocią Tenią u babci przy piersi. Wszyscy uciekali z domu, gdy szedł front. Głęboki okop za stodołą mieścił ich i rodzinę najbliższych sąsiadów, więc przesiadywali tam w lęku o pozostawiony dobytek. Prowiant dla ludzi i paszę oraz wodę dla zwierząt dostarczano ukradkiem. Dotkliwie przeżywali wielokrotne wizyty administrujących na posterunku w Wyszkach okupantów, wyszukujących młodzież do wywozu na roboty do Niemiec. Chłopców ukrywali w piwnicy, ale i tak nie wszystkich udało się wybronić. Dwaj zostali tam wysłani: jednemu udało się uciec, drugi powrócił bardzo późno po wojnie. Nikt nie wiedział, czy on żyje. Wszystkie te przejścia były wstrząsem dla całej rodziny, ale babcię jako matkę dotykały najboleśniej. 

Po wojnie panowała straszna bieda i niemożność zapewnienia bytu dorastającym dzieciom. Na szczęście większość mogła już pracować. Wkrótce nastąpiły ożenki synów oraz wydano za mąż pięć córek. Wszyscy dali im wiele wnuków. Babcia przeżywała każdą ciążę córek i synowych. Ale były i rodzinne tragedie, z których cała seria dotknęła zwłaszcza najstarszą córkę. Ulgę przyniosło im dopiero przekazanie ziemi synowi, przy którym żyli. Wtedy już było im ze sobą dobrze, wspólnie się modlili, słuchali radia, rozmawiali. Przeżyli trudną, ale długą, wspólną drogę. Doczekali się prawie trzydzieściorga wnuków, a prawnucząt nie ośmielam się nawet liczyć.

Miejsce, w którym mieszkali, zawsze miało dla mnie magiczny charakter. Las tuż za stodołą, żółty piasek, zalane słońcem podwórko. Rozkoszna woń sosnowego igliwia pomieszanego z ostrym zapachem tataraku, rosnącego w małym rozlewisku za szosą. No i przede wszystkim czarne jagody! Pełno ich w pobliskich lasach. Raz do roku jeździliśmy tam z rodziną naszych najbliższych sąsiadów. Wtedy babcia i jej miejscowe wnuczki pomagały nam przez cały dzień zbierać jagody, żebyśmy mogli zabrać do domu pełne wiadro, a czasem i więcej. Wyprawa na jagody do babci na kolonię pozostała sztandarowym wydarzeniem dzieciństwa. Tam spotykało się rówieśnice, córki wujka Mietka, często też synowie ciotki Stachy, a czasem nawet starsze dziewczyny ciotki Jadzi. Cała ta dzieciarnia, z polecenia swych rodziców, pomagała nam w jagodobraniu. Ale była przede wszystkim okazją do spotkania się z nimi i odświeżenia znajomości. 

Dom dziadków posiadał również swoisty, trudny do określenia, zapach. No i ten zegar, przez który nie mogłam usnąć długo w nocy. A jeszcze bardziej zapadła w pamięć tak zwana letnia kuchnia. Osobny, malutki drewniany budyneczek, służący do gotowania i spożywania posiłków latem. W  mojej wsi takich wtedy nie było, więc siłą rzeczy stanowiła atrakcję. Babcia krzątająca się przy dużych garnkach i wachlująca się fartuchem dla ochłody – taki obrazek zapamiętałam. 

babcia Eugenia

A gotowała od rana do wieczora po dwa dania na każdy posiłek. To też ewenement, na który zwróciłam uwagę. Mama nam wyjaśniała, że ten zwyczaj babci wywodził się stąd, iż zawsze musiała wykarmić bardzo dużą rodzinę. Wówczas podstawą były potrawy gotowane i smażone, bo prawie nic innego do chleba nie było. Żeby zapełnić żołądki domowników, a jednocześnie uwzględnić pojedyncze przypadki nielubienia jakiejś potrawy przez choćby jedną osobę – gotowała… do wyboru. 

Bardzo też lubiła ugościć wnuki, więc uwielbiałam wizyty u dziadków Chomickich, ale były one, niestety, rzadkie. Nie mieliśmy konia i wozu, jedynych dostępnych wtedy na wsi środków lokomocji dla więcej niż jednej osoby. Dla rodziców było to jeszcze trudniejsze dlatego, że ich pierworodna córka, a moja bliźniaczka, do czwartego roku życia wychowywała się właśnie u dziadków. Ojciec pracował na nocne zmiany w młynie, a młoda matka nie mogła sobie poradzić sama z dwójką rozpłakanych maleństw. Stąd taka kontrowersyjna decyzja, która była bolesna dla wszystkich. 

Ale dziadkowie, ciocie i wujek bardzo kochali malutką Bernadkę i z pełnym oddaniem pielęgnowali ją, otaczali opieką oraz rozpieszczali. Moja bliźniaczka czuje nadzwyczajną więź właśnie z tymi dziadkami, choć nie ma ich już od dawna. Babcia zastępowała jej matkę w najważniejszym okresie dzieciństwa, stąd te uczucia. Kiedy przyjeżdżali czasem do nas, dziadek sadzał na kolanie któregoś z najmłodszych wnuków i podrzucał go lekko, podnosząc nogę do góry. Śpiewał przy tym taką zabawną piosenkę, którą wszyscy znamy i powtarzamy do tej pory. Wtedy natomiast cała nasza gromadka zaśmiewała się do rozpuku.

Dziadkowie doczekali późnej starości. Oboje umarli po dziewięćdziesiątce, w tym samym roku, siedem miesięcy jedno po drugim. Mają w moim sercu szczególne miejsce. 

(zdjęcia z archiwum autorki)

Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok