Wychowałam się w domu, gdzie psy i koty traktowano jak członków rodziny. Rodzice swoją postawą dali mi przykład i nauczyli szacunku do wszystkich zwierząt.
Pamiętam, że kiedy byłam dzieckiem i widziałam wychudzonego psa czy kota, wynosiłam z domu jedzenie i karmiłam go na ulicy. Często w tajemnicy przed mamą podkradałam zalaną smalcem swojską kiełbasę, bo lodówki jeszcze wtedy nie mieliśmy. Chęć pomagania zwierzętom, szczególnie samotnym i słabszym, pozostała mi do dzisiaj.
Kiedy zamieszkaliśmy w wieżowcu, w którym było sto pięćdziesiąt sześć mieszkań, najszybciej poznawaliśmy sąsiadów mających psy. Innych znaliśmy tylko z widzenia.
Pierwszy pies pojawił się u nas, kiedy córka skończyła osiem lat. Kupiliśmy go od znajomych. Miał być rasowy a okazał się kundelkiem. Nie lubił zostawać sam w domu i pozbawiony opieki, psocił. Zostawialiśmy mu dużo zabawek, ale i tak zainteresowany był najbardziej butami, które najczęściej zapominaliśmy schować do szafki. To był bystry pies. Rozpoznawał po pracy silnika samochód, którym mąż wracał do domu, a mieszkaliśmy na dziewiątym piętrze. Warował przy nogach gości, warczał, kiedy ruszyli energiczniej ręką, czy nogą. Ale kiedy trzeba, był bardzo grzeczny. Jeździł z nami autobusem i cichutko siedział na kolanach. Byliśmy do niego bardzo przywiązani i dlatego, kiedy po szesnastu latach odszedł od nas na zawsze, bardzo za nim tęskniliśmy.
Mamy działkę na obrzeżach miasta i często na nią jeździmy, również po to, aby nakarmić porzucane psy i koty, te które znudziły się dotychczasowym właścicielom.
W listopadzie 1994 roku ktoś wyrzucił małą, szczenną suczkę. Urodziła trzy szczeniaki. Było już zimno, więc całą czeredkę zabraliśmy do domu, razem z dwiema innymi suczkami, które też kiedyś miały swój dom. Udało się oddać do dobrych ludzi pieska i suczkę, a pozostałe zwierzaki zamieszkały u nas. Kiedy spotykaliśmy na spacerze mieszkańców, różnie na to stadko reagowali. Jedni byli mili, a inni wprost mieli nam za złe, że mamy aż pięć piesków. Nie żyły długo, odeszły, mimo leczenia. Ale pozostawiły po sobie miłe wspomnienia, każdego dnia swoim zachowaniem okazywały dozgonną wdzięczność.
Przez kilka lat w naszym domu nie było psów. Aż do stycznia 2006 roku. Na naszym osiedlu błąkał się czarny kundelek. Spał w piwnicy, a dnie spędzał na dworze. Zabrałam go i zamieszkaliśmy w jednym domu. Nazywa się Kajtek, tak jak poprzedni, bo jest do niego podobny, ale bardziej przyjazny wobec ludzi. Poza tym uwielbia pieszczoty. Ma do dyspozycji podwórko, ale woli przebywać z nami.
Po dwóch latach obecności w naszym domu Kajtka, córka z zięciem pojechała do schroniska po małą suczkę. Przywieźli dwie duże. Planowali wziąć jedną, ale druga objęła córkę łapkami i ta nie mogła jej zostawić.
Przebywają razem w jednym kojcu. Najpierw ze sobą rywalizowały o każdy kęs jedzenia, ale teraz mogą jeść z jednej miski.
Ówcześni pracownicy naszego schroniska nie przygotowywali psów do adopcji, jak to obecnie się odbywa. Nie było wolontariuszy. Suczki nie umiały na spacerze chodzić przy nodze, ciągnęły i szarpały smycz. Kiedy zostawały same w domu, były bardzo niegrzeczne. Socjalizacja trwała dwa lata. Teraz już są spokojne i codziennie okazują swoją radość, wdzięczność za to, że mają dom. Trudno to opisać w kilku słowach, ale wystarczy popatrzeć w ich szczęśliwe oczy. Kajtek od początku je zaakceptował i nie był zazdrosny.
Do trójki czworonogów dołączyła suczka – sznaucer średni. Pamiętam ten dzień, w którym ją zabraliśmy do domu. Było to 17 grudnia 2009 roku. Na dworze śnieżyca, duży mróz. Jadąc z zakupów, wstąpiliśmy na stację paliw, a tam, przy drzwiach, w zaspie, stał trzęsący się z zimna mały piesek, obok którego leżała sucha bułka. Co innego mogliśmy zrobić? Tylko zabrać do domu i czekać, aż ktoś zgłosi się po “swoją zgubę”. Niestety, nikt nie odpowiedział na nasze ogłoszenie. Sunia była zapchlona, ze skołtunioną sierścią. Dopiero po zabiegach pielęgnacyjnych zobaczyliśmy, jaka jest śliczna. I tak przybył do nas czwarty pies.
Wszystkie są kochane i przyjazne. Nawet obcych witają z radością. W domu od razu chcą wskoczyć im na kolana. Początkowo suczki ze schroniska bały się samochodów. Pewnie kojarzyły go z tymi, którymi zostały zawiezione z ulicy do schroniska. Ale chyba już zapomniały o wszystkich przykrych przeżyciach. Mają już swoje latka, więc są częstymi pacjentami w przychodni dla zwierząt. Nie boją się tam jeździć, gdyż przyjmowane są i leczone z ogromną troskliwością.
Bardzo bym chciała, aby więcej ludzi odważyło się na adopcję psa ze schroniska. Jestem pewna, że przygarnięte zwierzę każdego dnia będzie okazywać swoje przywiązanie i wdzięczność. Tak, jak czwórka moich czworonożnych przyjaciół.
Teresa Rafałowska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok