Czy pamiętacie dawnych wiejskich rzemieślników, wytwórców i usługodawców? Rolnictwo zawsze było podstawowym zajęciem ludności wiejskiej, co nie oznacza, że wszyscy utrzymywali się wyłącznie z uprawy roli i hodowli zwierząt.
Odzież i obuwie oraz materiały i ozdoby niezbędne do urządzenia pomieszczeń według własnych upodobań dawni mieszkańcy wsi zapewniali sobie sami. Dzięki ludziom wykonującym prace związane z obróbką lnu, tkactwem, hafciarstwem, krawiectwem, szewstwem i plecionkarstwem wyprawa do pobliskiego miasteczka nie była konieczna, bo ich wyroby w pełni zaspokajały potrzeby.
Chyba najbardziej powszechnym zajęciem był domowy wyrób tkanin. Warsztat tkacki miał swoje stałe miejsce prawie w każdej zagrodzie. Zimą zazwyczaj przenoszono go do domu, bo wtedy tej pracy można było poświęcić najwięcej czasu. Tylko z opowiadań znam te czasy, kiedy na babcinym warsztacie tkało się tkaniny lniane na pościel, na koszule, na ręczniki, obrusy, serwety, fartuchy, zapaski itp. Gotowe wyroby widziałam na własne oczy, bo mama dostała je jako wyprawę ślubną.
U pracujących jeszcze tkaczek zamawiała także grube lniane płótno na płachty. Płachtą nazywano u nas każde prześcieradło z takiej prostej tkaniny. Jego podstawową zaletą była długa żywotność. Taką tkaninę przez parę letnich dni moczyło się i rankiem wykładało na trawę w nasłonecznionym miejscu, kilkakrotnie przewracając na obie strony. Miało to na celu jej wybielenie. Jako dziecko nie lubiłam sypiać na takiej „ostrej”, na dodatek wykrochmalonej płachcie. Ona wręcz kłuła ciało! Ale już jako dorosła – goszcząc w rodzinnym domu – bardzo chętnie wybierałam właśnie taką do spania.
Natomiast doskonale pamiętam czasy, kiedy w domach wyrabiano chodniki i narzuty, które w okolicy nazywano dywanami. U sąsiadów z naprzeciwka przez lata stał w kuchni duży warsztat, a Franciszkowa tkała na nim piękne pasiaki. Mam gdzieś jeszcze taki na pamiątkę. Kolegowaliśmy się z dziećmi tych sąsiadów, więc często u nich bywałam. Widziałam i pracę, i wiele wyrobów, a nawet sama dla zabawy i na próbę skrzyżowałam kilka wątków z osnową.
Innym niezbędnym zajęciem na wsi było krawiectwo. Istniał podział na krawiectwo męskie i damskie. Krawiec męski szył palta, jesionki, futra, nawet kożuchy, garnitury, garsonki i inne ubrania cięższe, zwykle na podszewce. Szyciem całej pozostałej garderoby oraz pościeli zajmowały się kobiety, krawcowe. W mojej wsi była jedna o dobrej renomie, Marianowa. Później nasz stryj Zygmunt ożenił się z dobrą, wykwalifikowaną krawcową. Odtąd mieliśmy wielką wygodę, bo obszywała całą naszą rodzinę. Zdolna i chętna stryjenka lubiła coś doradzić, użyć bardziej wymyślnego kroju, czy dodania nietypowych ozdób. Cieszyło to zwłaszcza mnie i siostrę, bo odtąd mogłyśmy się szczycić niepowtarzalnymi wytworami jej krawieckiego kunsztu. Wtedy wciąż jeszcze rzadko kupowano wyroby gotowe. Większość ubrań była szyta na miarę, toteż wiejskie szwaczki cieszyły się dużym wzięciem i popularnością. Niekiedy przemierzano całe kilometry, aby dotrzeć do nich, jeśli we wsi nie było miejscowych. A ja, jako mała dziewczynka, chadzałam nieraz do krawcowych z nieśmiałą prośbą o niepotrzebne ścinki materiału, z których szyłam ubranka dla lalek.
Natomiast porządne obuwie zapewniali szewcy. Szczególnym wytwórcą ciepłego obuwia zimowego z wełny był ten, który wykonywał walonki. Zimą potrzebowali ich wszyscy, dorośli i dzieci. Rzemieślnicy ci posiadali specjalne warsztaty. Widziałam taki warsztat, kiedy jako dziecko w towarzystwie taty byliśmy u jednego z nich, aby zamówić walonki. Ale przede wszystkim szewc naprawiał stare obuwie, a korzystanie z jego usług było wtedy powszechne. Nowe buty kupowano bardzo rzadko. Nawet jeśli dzieci wyrastały ze swoich, każdą podniszczoną parę starannie naprawiał dobry szewc tak, że wyglądały prawie jak nowe i służyły nadal młodszemu rodzeństwu. Niszczyliśmy buty nie inaczej niż dzieci dzisiaj, ale na sezon miało się ich tylko jedną parę, a mimo to służyły nam dłużej. Na przykład letnie sandałki najpierw były zakładane tylko do kościoła, a potem do szkoły. Zaś następnego lata, kiedy już pourywały się im paski, służyły jako klapki na co dzień. Drobniejszych napraw potrafili dokonać nasi ojcowie, ale poważniejsze oddawano w fachowe ręce szewca.
Elementem wystroju były też tak zwane pająki zawieszane u sufitu, zrobione z bibułkowych kokardek oraz pociętej na kawałki słomki. Pamiętam takie w pokoju u dziadków Chomickich, rodziców mojej mamy. Pomieszczenia zdobiły też kwiatki z krepiny oraz różne wycinanki. Wykonywać takie kwiatki nauczyła nas babcia Olesia. Stały później na wysokiej półeczce wokół figurki Matki Boskiej.
Tradycyjnym rzemiosłem na wsi było też plecionkarstwo. Z wikliny i ze słomy wyplatano kosze do ziemniaków, półkoszki do furmanek, wiszące kołyski dla niemowląt, rozmaite kobiałki, beczki, beczułki, antałki. Często z dopasowanymi przykrywkami, czasem wykonane z polotem, pomysłem i fantazją. W mojej wsi mało kto potrafił upleść kosz na kartofle, ale już sąsiednia wioska słynęła z plecionkarstwa.
Jeśli chodzi o artystów-samouków, to zaliczyć do nich trzeba wiejskich grajków. Byli bardzo muzykalni, a gry na instrumencie nauczyli się samodzielnie lub przy pomocy starszych od siebie muzykantów. Nasz sąsiad Tomek, odkąd pamiętam, grał na trąbce. Jego ćwiczenia i próby były u nas słyszalne. Fatalnie, kiedy dawał swoje „koncerty” na rauszu, bo wtedy tracił wszelkie wyczucie. Fałszował i hałasował. Ale ogólnie był dobrym muzykantem, bo przez wiele lat grywał w kapeli muzykującej na weselach. Innym grajkiem z końca wioski był Duży Jan, akordeonista-amator, również samouk. On w zespole nie grywał, ale umilał letnie niedzielne wieczory mieszkańcom, bo potańcówki na trawie (także u Tomka) organizowało się ad hoc, bez przygotowania i planu. Czasem muzykowali obaj. Muzyka się niosła i niebawem przybywali młodzi, starsi i dzieci nawet z sąsiednich wiosek. Wspólnie spędzany czas jednoczył społeczność, o co dzisiaj już niezwykle trudno.
fot. pixabay.com
Jadwiga Zgliszewska
Podlaska Redakcja Seniora Białystok