MIĘDZY ELEGANCJĄ A ABNEGACJĄ

Pod koniec czwartej klasy Technikum zorganizowanie rodzinnych wakacji wypadło na mnie. Grzesiek proponował wynajęcie kwatery u jego mamy w Przytyku, ale mieszkali oni przy samej drodze, wiodącej do rolniczej Bazy Maszynowej, na której wczesnym rankiem zaczynał się intensywny ruch. Tak więc moja Mama nie zaakceptowała tego pomysłu. Nie pamiętam, z jakiego powodu, ale zgadaliśmy się na temat wczasów pod gruszą z panem Jackiem, nauczycielem w szkolnych warsztatach. Zarekomendował mi swoją rodzinną wioskę – Mąchocice, uroczo położoną u podnóża „Góry Domowej” Żeromskiego, oficjalnie zwanej Radostową. Pojechałem tam autostopem i znalazłem rozpadający się dwór z resztówką gospodarstwa, w którym młody prawnik organizował wczasy pod gruszą. Nie miał on już miejsca dla większej grupy, ale skierował mnie 100 metrów dalej, do zaprzyjaźnionych sąsiadów, u których zgodziłem kwaterę. A na obiady „zapisałem się” we dworze. Rodzice zaakceptowali moje ustalenia i w sierpniu spędziliśmy w Mąchocicach bardzo sympatyczny miesiąc wakacji. Jakoś się do nas, a raczej do dworu, przytulił Zdziś K., z którym zaliczyłem wycieczkę rowerową do Gór Wysokich. Sam zaś odbyłem tygodniowy wypad autostopem do Bogaczowa pod Zieloną Górą, gdzie w gościnie u wujka Stasia bawiła Gosia z rodzicami tudzież Wacyniacy.

Stosunki z Gospodarzami ułożyły się znakomicie. Ich syn trenował w szkole muzycznej w Kielcach grę na skrzypcach, zaś Michał miał w wakacyjnym ekwipunku plastikowy gwizdek z tłoczkiem. Ślicznie grali w duecie „Pstrąga” Schuberta.

Zestaw, po drobnych retuszach, służył również w celach karnawałowych

Natomiast gospodarz chałupniczo trudnił się szewstwem. Co i raz przywoził z Kielc plecaczek cholewek, które po podzelowaniu przeistaczały się w niezwykle wytworne półbuty – wysoki obcas, lekko ścięty szpic, szamerowane podbicie – szyk i elegancja. Ponieważ zbliżała się klasa maturalna ze studniówką i balem, ja zaś tradycyjnie dysponowałem jedną parą „pionierek’”, wynegocjowałem z rodzicami obstalunek takiej elegancji. I to – mimo ceny na poziomie sklepowej tandety – w wydaniu specjalnym, bo podzelowane nie standardowo plastikiem, tylko prawdziwą skórą, jako że do tańca plastik nie jest najlepszym wynalazkiem. Do tych bucików, jakoś bliżej matury, został dokupiony garnitur – z tropiku, granatowy z czerwoną nitką – i w tym wytwornym zestawie obleciałem studniówkę, maturę wraz z balem, egzaminy wstępne na SGGW oraz kolejne sesje egzaminacyjne.

W połowie drugiego roku studiów zestaw awansował na kreacje ślubną. O nowej kreacji nawet nie myślałem, jako że moi rodzice uważali pomysł tak wczesnego małżeństwa za decyzję wysoce lekkomyślną i podchodzili do tematu cokolwiek obstrukcyjnie. Tak więc przed Bożym Narodzeniem odebrałem z pralni garnitur oraz wygotowałem, wyprałem, nakrochmaliłem i wyprasowałem świętalną koszulę. Zaś w przeddzień Wigilii, przy piecu kuchennym, nad pojemnikiem z węglem, zabrałem się do przygotowania butów. Wypastowałem, wyglansowałem – prezentowały się znakomicie. Jednakże, mimo iż osobiście już dwa razy przybijałem nowe zelówki, od spodu pojawiły się nowe, okazałe dziury. Nie przejmowałbym się tym specjalnie, gdyby nie okoliczność, że przed ołtarzem trzeba będzie klęknąć i zaprezentować wzmiankowane dziury ślubnemu zgromadzeniu. Glansowałem więc, glansowałem i deliberowałem, jakby tu przyoszukać. Może smołą zasmarować? Mama, która zmywała po kolacji, musiała chyba deliberować razem ze mną, bo w pewnym momencie rzekła: „Synek, nie można być takim abnegatem”.

Wyasygnowała dwieście złotych i kazała kupić nowe buty, co też uczyniliśmy w Domu Handlowym „Merkury” na Żoliborzu.

Wojciech Więckowski