Album habilitacyjny

W początkach naszego gospodarowania w Skrodzkich odwiedził nas Michał – mój kolega, matematyk, z którym pracowałem w Instytucie Zastosowań Matematyki i Statystyki SGGW. Michał przyjechał z wielką lornetką, przez którą podglądał ptaszki. Z niejakim wstydem dowiedziałem się wówczas, że otacza mnie mnóstwo ciekawych i rzadkich gatunków, które ja kwalifikowałem albo do małych wróbli (napisałem kiedyś „Zimową bajkę o wróbelku” – ale o tym innym razem) albo do dużych wron (do wron mam sympatię zarówno z tytułu piosenki „Lubię Wrony,” jak też harcerskiej ksywki mojej Mamy). Michał, już bez lornetki, podglądał także moje półki z książkami. I w pewnym momencie wydał okrzyk : „O kurczę! W wiejskiej chałupie praca habilitacyjna mojego Taty”! Bo w kasetonie z albumami stała książka „Polsko – francuskie związki artystyczne W kręgu J.L.Davida”.
To była nagroda za moją maturę, zakupiona i wręczona mi przez panią Wacławę, przez ostatnie trzy lata nauki w Technikum Mechanizacji Rolnictwa w Radomiu moją wychowawczynię i polonistkę.
To Technikum wymyśliła Mama, która uważnie acz dyskretnie przyglądała się moim zainteresowaniom. Pobrała więc – chyba w Kuratorium –  poradnik dla absolwentów podstawówek. A że zainteresowania moje były wiejskie i techniczne, wyłuskała z niego dwa Technika: Mechanizacji Rolnictwa: w Radomiu-Wacynie oraz w Łodzi-Widzewie. Tata, pracując  w Ministerstwie Budownictwa, jako specjalista planowania przestrzennego, zasiadał jednocześnie w zarządzie Polskiego Towarzystwa Geograficznego. Przy okazji licznych wyjazdów służbowych ogarniał w terenie sprawy PTG. Jadąc do Radomia zabrał mnie ze sobą, i korzystając ze znajomości „geograficznego” kolegi z dyrektorem Technikum, zwiedziliśmy szkołę. Spodobała mi się, więc po szczęśliwym przebrnięciu przez podstawówkę, w czerwcu zameldowałem się na egzaminach wstępnych.
W pamięci został mi egzamin z polskiego, który pisaliśmy w internatowej stołówce. Wybrałem temat, nie pamiętam już jaki, z „Pana Tadeusza”, ale pamiętam, że przepisałem z pamięci wszystkie stosowne cytaty, oszczędnie wiążąc je własnym tekstem. Gdy oddawałem pracę usłyszałem, jak kucharki głośno zastanawiają się, co to za facet uwalił się i śpi pod krzakiem jaśminu naprzeciw kuchennego okna. Nie miałem nic mądrzejszego do roboty więc poszedłem i ja popatrzeć. Okazało się, że to mój kochany, a setnie zmęczony, braciszek Janek, wracając z autostopowej rajzy, postanowił po drodze zajechać i dodać mi animuszu. Animusz się przydał, bo następnego dnia poprawnie napisałem egzamin z matematyki, a że trzynastozgłoskowiec Mickiewicza został oceniony również pozytywnie, zostałem zaliczony w poczet uczniów.

Należałem do pierwszego rocznika, który naukę rozpoczynał w nowym budynku Technikum Mechanizacji Rolnictwa

To moje Technikum, to ciekawy przyczynek do tematu indoktrynacji młodzieży przez system oświatowy PRL. Dyrektorem, ksywka Pszczółek, był rodzony brat ważnego ambasadora, który z jednej strony dbał o Podstawową Organizację Partyjną, tudzież przepływ osiemnastoletnich uczniów z ZMS do PZPR, a z drugiej „przytulił” dwóch samotnych, niekoniecznie prawomyślnych starszych panów, którzy nie bardzo mieli co ze sobą zrobić. Ten mniej starszy nie rozstawał się z motorowerem „Simson”, zamieszkiwał pokój w naszym  internacie, był zaś kierownikiem szkolnego gospodarstwa, gdzie ćwiczyliśmy eksploatację maszyn. Natomiast „Dziadek” nauczał (jak umiał) rosyjskiego, był opiekunem TPPR (panie, panie, to nie jest organizacja obowiązkowa, ale niech mi który nie należy!) i uzupełniał etat wychowawstwem w internacie, popalając po pół „Sporta” w lufce. I w tym internacie, jeszcze w I klasie, wyśpiewywałem kiedyś radośnie:
Na kapuście drobne liście,
nie daj dupy komuniście,
jak się partia o tym dowi
Dziadek, który właśnie sprawdzał czy jesteśmy w pokojach w czasie obowiązkowej nauki własnej, wparował po cichutku i wesoło zapytał: „panie, panie, no to co ta partia zrobi?”  No i, chciał nie chciał, musiałem Dziadka objaśnić:
 – to ci dupę upaństwowi.
Nauczycielem, który od razu zwrócił na siebie uwagę był „Franio”. To on nauczył mnie, że historia to nie jest podatowany katalog zdarzeń, tylko proces społeczno-polityczny. Kiedy reklamowałem dwóję z kartkówki, gdzie rozejm litewsko-moskiewski umieściłem w 1505 roku (pomyłka o dwa lata), tłumacząc, że ja to wyliczyłem na palcach od Grunwaldu (chyba jedyna data, jaką pamiętam: 1 kg cukru, 4 litry wody, 10 deko drożdży), Franio popatrzył na mnie uważnie po czym skorygował dwóję na trójkę.
Franio z wielkim zaangażowaniem opiekował się Kółkiem Turystycznym. Zaliczyłem z nim dwa spływy kajakowe. Pierwszy – po pierwszej klasie – zaczynał się i kończył w wypożyczalni kajaków w Wilkasach.

Wspomnienie ze spływu kajakowego z Brzegu k. Chęcin, Czarną Nidą i Wisłą do Dęblina

Z ostatniego biwaku na przeciwległym brzegu Niegocina dopłynąłem do tych Wilkas pod eskortą. Ostatni wartownik nie zwlókł się z wyra i jedna z idących rano do wodopoju krów wdepnęła w sam środek mojego kajaka. Na szczęści Grucha (nasz nauczyciel WF-u) był na taką okoliczność przygotowany – zażądał płóciennego ręcznika.  Nad kocherowym palnikiem rozgrzał puszkę lepiku i wykorzystując odłamany kawałek dykty, przykleił do denka imponującą łatę. No i nie pozwolił płynąć bez dwukajakowej obstawy. Ponieważ Franio z kilkoma kajakami wyrwał do przodu, by zdążyć przed pociągiem pozałatwiać formalności w wypożyczalni, płynęliśmy w ogonie wyprawy – smutni, bo nie było co zapalić. Bowiem podczas ostatniej aprowizacji w GeeS-owskim Punkcie

Wspomnienie ze spływu kajakowego z Brzegu k. Chęcin, Czarną Nidą i Wisłą do Dęblina

Sprzedaży Pomocniczej, gdy wychodziłem ze sklepiku wydawszy ostatnie grosiki, Franio, zauważywszy moją wypchaną kieszeń, wskazał mi trzymającego się sztachet obywatela i polecił: Idź i podaruj temu panu tą paczkę „Sportów”. A przyjrzawszy mi się dokładniej dodał: obydwie!       Z animowanymi przez Jana Franeckiego, najpierw Szkolnym a potem Miejskim, Kołami PTTK obszedłem pieszo i na nartach kawał Gór Świętokrzyskich i przyległej Kielecczyzny. To była szkoła nie tylko krajoznawcza, ale też nauka rozróżniania różnych trybów relacji. Bo to było tak: Wracaliśmy z ogniska na rozlokowany u różnych gospodarzy nocleg. Holowałem poznaną na trasie panienkę, a że był chłodny, jesienny wieczór, otuliliśmy się kocem. Kwatera panienki była położona na końcu wsi, więc przechodząc koło swojej kwatery, miałem przed sobą jeszcze ładny kawałek miłego spaceru. To znaczy miałbym, gdyby z ciemności nie ozwał się głos Frania: „Więckowski, nie zagalopuj się, to już tutaj”. Następnego dnia na trasie Franio zaczął sobie dworować:
– No no, kto by sobie pomyślał, żeś ty taki kochliwy.
A że był elokwentny, swoje spostrzeżenie owijał w coraz to inną frazę. Żal z niedokończonego spaceru, podlany uszczypliwością, musiał jakoś ze mnie wypłynąć:
– Jak pan profesor tak opowiada, to mi się bajka przypomniała.
– No, no, ciekawe jaka?
– O takim psie, co biegł przez pola.
– No i co, no i co?
– I rzepa na ogon złapał.
Franio przełknął ripostę i szliśmy dalej jakby nigdy nic. I w szkole też nic. To były dwa odrębne tryby; towarzyski i oficjalny.
Ale wróćmy do pani Wacławy, pieszczotliwie zwanej przez nas Wacią.
(W wytwornym sklepie z futrami starszy pan zapytowywuje:
– Czy jest futro na wacie?
– Przepraszamy, nie mamy takiego.
– A nie mówiłem ci Waciu, że tu nie ma dla ciebie futra!)

Rozdając poprawione klasówki Wacia zwykła mawiać: „No tak, Więckowski jak zwykle pisał wolny temat” i oddawała mi wypracowanie razem z trójczyną, chcąc mnie zmotywować do rzetelnej pracy. Kiedyś z wypracowania (na wolny temat, dziś już nie pamiętam jaki) byłem szczególnie zadowolony i ta trója mnie zbulwersowała. W internacie starannie je przepisałem, wysłałem swojej bratowej, która  będąc aktorką była również absolwentką polonistyki, oraz zaniosłem na prywatną lekcję łaciny, której udzielała mi nauczycielka renomowanego liceum. Obie panie oceniły pracę na piątkę a bratowa dodatkowo wytknęła „hańbę” przez „ch”, której Wacia nie zauważyła.

Rozdanie świadectw maturalnych. Siedzący po mojej prawicy brat Michał towarzyszył mi na tej uroczystości. Na kolanach mam Album J.L.Davida

Od tego czasu na każdą klasówkę przynosiłem luźne, czyste kartki, kalkę maszynową i ostentacyjnie pakowałem do torby kopię. Wacia miała klasę – na temat kopii nawet się nie zająknęła. A za omówienie „Tanga” Mrożka, które dzięki Niej obejrzeliśmy, postawiła mi piątkę. Zaprowadziła nas także na „Popioły” Wajdy i bardzo starannie omawiała te pozycje z klasą, w 80% składającą się z synów drobnych i nieco zamożniejszych rolników. Tak więc to, że czasem przeglądam sobie w muzeach, czy w albumach obrazy, jako tako władam piórem oraz posiadam liczne techniczne umiejętności, jest w dużej mierze zasługą nauczycieli z PRL-owskigo technikum dla chłopskich dzieci.

Wojciech Więckowski