Pracowite wakacje roku 1965
Od dziecka „chorowałem na motocykl”. W roku 1958, w czasie praktyk studenckich w Chwałowicach pod Iłżą, pani Bisia miała służbowy motocykl – stareńką, sztywną SHL-kę. Tą samą, na której Tatek woził mnie „na baku” w czasie prac terenowych w Zimnej Wodzie. SHL-ka garażowała pod murem szkoły, w której mieszkaliśmy. Bisia zabezpieczała ją, przewlekając przez koło stalową linkę, z kodowanym numerkami zamkiem. Kiedyś sprytnie podpatrzyłem kod, po czym otworzyłem kłódkę. Jednak nie ryzykowałem draki. Poszedłem z kłódką do Bisi oznajmiając, że bardzo chciałem pojeździć, ale powstrzymałem się przed samowolką. W nagrodę miałem kilka sesji kręcenia „ósemek” po boisku do siatkówki.
Kiedy więc pod koniec trzeciej klasy Technikum dowiedziałem się, że stryj kolegi z klasy ma tanio do sprzedania motocykl, pojechałem do Kazika z niedzielną wizytą. Motocykl okazał się być przedwojenną, niemiecką „Dekawką”, czyli DKW SB-200. Przypominał wspomnianą wyżej SHL-kę – sztywny, bez kanapy tylko z dwoma oddzielnym siodełkami i szpanerską dźwignią biegów, przytwierdzoną z boku baku. O uruchomieniu i sprawdzeniu, co targuję, nie było mowy – instalacja elektryczna była rozgrzebana, zaś nieużywany od lat akumulator zapomniał, czym jest elektryczność. Jednakże stryj zapewniał, że poza tym wszystko jest w porządku, a ja byłem tak napalony, że „w ciemno” zgodziłem się za tę motoryzację pomagać w gospodarstwie przez cały lipiec.
Rodzice o moim pierwszym „angażu” dowiedzieli się, jak był już „podpisany”. Jednakże Tatko poczuł się w obowiązku rzucić okiem na sytuację. Na kolejną delegację wyjechał nieco wcześniej i wysiadłszy w Rudzie z krakowskiego pociągu, odwiedził mnie w Tomaszowie. A ja tam rzetelnie zapoznawałem się realiami PRL-owskiej mechanizacji. Ojciec i stryj Kazika to był trzon tomaszowskiego Kółka Rolniczego. Mieli „na stanie” po 25-konnym Zetorze, z którymi jednak większość czasu spędzali na usługach w radomskim budownictwie. Niemniej, gdy zmajstrowaliśmy do konnej żniwiarki specjalny dyszelek, łączący ją z Zetorem, to żniwa były ostre. Z wiązaniem snopków i zestawianiem „dziesiątków” trudno było nadążyć.
Poza tym dowiedziałem się też, co to jest szarwark. Parokonnym wozem zostałem wysłany do budowy drogi między Orońskiem a Tomaszowem. Woziłem ziemię na podwyższenie nasypu. Samo wożenie to była czysta przyjemność. Natomiast naładowanie szpadlem kilku fur ziemi, to było jednak wyzwanie. Wyzwaniem okazała się też młocka. Odbieranie i wiązanie w wielkie snopy żytniej słomy, wylatującej z szerokomłotki, odbywało się w takim tempie, że nie było czasu na zainteresowanie się śliczną, roznegliżowaną sąsiadką, z którą przyszło mi współdziałać.
Sierpień też był pracowity i urozmaicony. Odbywałem w tym czasie miesięczną praktykę przeplecioną dwoma weekedowymi wycieczkami. Na szczęście Dekawka była jeszcze niesprawna. Kusiło mnie bowiem, by te wycieczki odbyć na motocyklu A bez prawa jazdy i dowodu rejestracyjnego mogłoby to zakończyć się nieciekawie, gdyż zarówno Jurgów, jak i Brzeźce, były oddalone ponad 200 kilometrów od Państwowego Ośrodka Maszynowego w Promniku, gdzie przyszło nam praktykować. A praktyka była bardzo pouczająca tak pod względem organizacji współżycia w naszej praktykanckiej grupie, jak i techniczno-personalnej organizacji zakładu i współżycia owego personelu z wiejskim środowiskiem.
Nasz opiekun na wstępie zakomunikował nam, że pieniądze, które szkoła przekazała na nasze wyżywienie, będą nam wypłacane ratami w gotówce, a my mamy sami postarać się o aprowizację. Możemy w tym celu korzystać z zakładowej „Warszawy”, a kucharka czeka na rezultaty naszych starań. Z powyższego wynikało, że jeśli solidarnie uzgodnimy skromne wyżywienie, to na koniec praktyki zostaną nam jakieś zaoszczędzone pieniążki do podziału. Miałem w pamięci opowiadania Jaśka, który jako młody student był dwukrotnie kwatermistrzem kilkudziesięciu-osobowych obozów Akademickiej Drużyny Harcerskiej. Przed zakończeniem obozu miał przybitą do ścianki polowej kuchni kolekcję cielęcych ogonów – bo cielaki kupowane bezpośrednio od rolników były wówczas jedynym dostępnym mięsem na wolnym rynku. Pomyślałem więc, że skoro Jasiek potrafił, to i ja spróbuję, i mianowałem się intendentem. Pamiętam, jakim przeżyciem były dla mnie pierwsze zakupy w kieleckich sklepach. Jak tu zapewnić minimalną choć rozmaitość? Ile czego powinno być na osobę? Na jak długo robić zapasy, by się nie zepsuły? No i jakoś tam się udało. Pod koniec praktyki było się czym podzielić. Niemniej pamiętam narzekania na chleb ze smalcem i solą, serwowany do czarnej kawy marki „Turek”. Podobną sympatią cieszyły się obiady z jednojajecznego makaronu, okraszonego białym serem i skwarkami ze słoniny. A raz, jak nie stało sera, ogołociliśmy z zielonych jeszcze jabłek, rosnącą pod oknami zakładowej stołówki jabłonkę i makaron został ozdobiony kwaśnym musem jabłkowym.
–
Ponieważ obecność intendenta nie była konieczna „na okrągło”, w pierwszy, czy drugi weekend sierpnia udałem się z wizyta do przyszywanej kuzynki Simony. Była ona zagorzałą harcerką i bawiła akurat na obozie w Jurgowie, do którego z podkieleckiego Promnika było znacznie bliżej, niż z Warszawy. Zawitałem tam w sobotę pod wieczór, ale okazało się, że druhny mają mocno napięty grafik i moja obecność będzie pożądana dopiero na wieczornym ognisku w niedzielę. Przespałem się więc w sianie na jakimś góralskim stryszku i rano ruszyłem odwiedzić znajomków w Bukowinie i w Małym Cichym. W pamięci miałem raczej średniodystansowe spacery z Małego Cichego do Bukowiny, czy z Bukowiny do Białki. No a Białka to już prawie Jurgów. Ale jak przyszło złożyć do kupy te trzy średnie dystanse i dołożyć do tego wizytki w trzech zaprzyjaźnionych gazdówkach w Bukowinie i w dwóch w Cichym, to okazało się, że z wywieszonym jęzorem na ognisko dotarłem w ostatniej chwili. Ale warto było. Ogniskowe gawędy, skecze i śpiewanki mają urok nie do podrobienia.
–
Zażywszy tych uroków, do Promnika dotarłem dopiero poniedziałkowym popołudniem. Na szczęście nie podlegaliśmy ścisłym rygorom frekwencyjnym. Dzięki temu luzowi, przez znaczną część praktyki, mogliśmy pracować na trzy zmiany: I – od 7-ej do ok. 10-tej w warsztatach POM-u. II – od 10-tej do wieczornego oporządku, przy żniwach u dookolnych gospodarzy. No i III – do 22-ej w jedynej w okolicy placówce kulturalnej, czyli w Barze „Sputnik”.
–
Ten intensywny tryb życia znalazł nawet odzwierciedlenie w moim „Dzienniku Praktyki”. Otóż promnicki POM był wyspecjalizowany w generalnych remontach ciągników Ursus C-45, zwanych Cybuchami, lub Lanz-Buldogami. Ta jeszcze przedwojenna konstrukcja, którą dziś spotkać można tylko w muzeum, w latach 60-tych była jeszcze dość szeroko używana. W jednej z hal POM-u znajdowała się taśma produkcyjna, na której demontowano ciągniki, a następnie składano je z powrotem z nowych, lub zregenerowanych części i podzespołów. W sąsiednich halach regenerowano te podzespoły. Każdy praktykant miał grafik, wskazujący, którego dnia na jakim stanowisku przy taśmie, czy też w innym dziale zakładu, ma pomagać. Kiedy pod koniec kolejnego tygodnia wypełniałem „Dziennik…” , grafik podpowiedział mi, że uczestniczyłem w demontażu. No więc „rozkręcam” w dzienniczku tego „Cybucha” po kolei, aż dochodzę do układu chłodzenia. I dalej, z pamięci, demontuję termostat, segmenty chłodnicy oraz pompę wodną. Nic dziwnego, że przy sprawdzaniu dzienniczka pobłażliwie uśmiechnięty opiekun zapytał:
–
– A gdzieś ty znalazł w „Cybuchu” pompę wodną? Przecież on ma termosyfon, czyli samoczynny układ grawitacyjny!
–
Moja urażona ambicja mocno mi dopiekała, więc postanowiłem się zrehabilitować. Zaparłem się i nauczyłem się uruchamiać tę piekielną maszynę. A nie była to czynność bezpieczna – zdarzały się wypadki, że odpęknięty zadzior drewnianej obręczy kierownicy łapał traktorzystę za kufajkę i obróciwszy w powietrzu, walił nim o ziemię.
–
Jak wygląda nieprosta operacja uruchamiania „Cybucha” można obejrzeć na niemal instruktarzowym filmiku na YouTube → TUTAJ,
albo w krótszej wersji → TU.
–
Podczas mojego praktykowania Rodzice z Zosią, Anią i Michałem wczasowali „pod gruszą” w wiosce Brzeźce nad Pilicą. W ostatnią, czy przedostatnią sobotę sierpnia, pojechałem ich odwiedzić. Wysiadłem w Białoberzgach z jakiejś ciężarówki i kierując się instrukcją, przysłaną mi na wakacyjnej pocztówce, zawędrowałem do rodziny. Ustaliliśmy wspólnie, że po skończonej praktyce przyjadę ponownie i pomogę Zosi zwinąć wakacyjne gospodarstwo i wrócę z nimi do Warszawy. I tak też uczyniłem. Znowu wysiadłem z autostopowego „Stara”, tyle, że tym razem w środku nocy, bo formalności zakończenia praktyki mocno się przeciągnęły. Ciemno jak, nie powiem gdzie i u kogo, po czarnych jagodach. Odgrzebuję w pamięci marszrutę:
– Szosą na Dobieszyn ok. 1 km.
Idę śmiało, choć szosy nie widać, tylko w górze, pomiędzy prawą a lewą ścianą lasu, dostrzegam wyblakłą wstążkę nieba.
–
– W rowie po lewej stronie polany zaczyna się leśna ścieżka – myślę.
Na wstążce nieba pojawia się niewielki placek. Włażę więc do rowu i kroczek po kroczku, kroczek po kroczku próbuję nogami wymacać ścieżkę. Znajduję ją w połowie placka, dokładnie tam, gdzie być powinna.
–
– Ścieżką 1,5 km. do jej rozwidlenia, a potem w prawo do wsi – przypominam sobie.
–
Pamiętam, że w Zakładzie Niewidomych w Laskach ścieżki są lekko wypukłe, by łatwiej było nogami wymacać ich środek i kierunek. Moja ścieżka jest zaś nieco wklęsła, a po obu jej stronach szeleści pod butami igliwie. Kroczę więc w lekkim rozkroku pamiętając, że nie wolno mi przegapić rozwidlenia, bo lewa odnoga to dróżka wędkarzy, prowadząca w nadrzeczne chabazie. Ale krocząc w rozkroku w absolutnej ciemności trudno mi określić przebyty dystans, a las milczy tajemniczo i nic nie chce podpowiedzieć.
–
Niemniej po jakimś czasie, szukające igliwia buty rozjeżdżają mi się w prawo i lewo, po czym między dwoma wklęsłymi twardościami wymacują klin igliwia. Wyciągam z kieszeni ostatnią zapałkę. Przyklękam i w nikłym ogieńku dostrzegam rozwidlenie. Przypalam ostatniego „Sporta” i śmiało ruszam w prawo. Ale po kilku chwilach pod butami zaczyna chlupać woda. Kurka wodna! Zmyliłem drogę i wlazłem w chabazie!!
–
Ale nie – w skos na prawo – prześwituje za drzewami światełko. Biorę kurs na to światełko, które po chwili okazuje się oknem chałupy, a w niej znajduję Zosię zmartwioną tym, że mnie nie ma i tym, jak ona sama poradzi sobie z całym bałaganem. Zwierzam się, że już widziałem przed sobą nocleg w nadrzecznych chabaziach, a Zosia mi wyjaśnia, że po obfitych deszczach rzeka wylała i podeszła pod samą wieś.
–
Rano obwieszamy bałaganem dwa rowery i maszerujemy do Białobrzegów. Rowery z bałaganem wrzucamy na pakę zatrzymanej ciężarówki marki „Skoda”, a w jej obszernej kabinie wygodnie dojeżdżamy do Warszawy.
–
Poza aspektem zawodowo–przygodowym wakacje ‘65 wspominam jako ważną cezurę. Zacząłem wchodzić w realną niezależność finansową. W lipcu, własnym staraniem, zdobyłem upragniony motocykl, a do tego gospodarz uznał za stosowne dopłacić mi jakieś pieniądze. Z sierpnia została mi działka z „oszczędności żywieniowych” oraz nie do końca przebalowane „żniwne dniówki”. Nie pamiętam już, ile tego było, ale czułem się jak panisko. To były moje pieniądze, z których nie musiałem się przed nikim rozliczać.
–