O MOTOCYKLU I PANNIE Z DZIECKIEM

Czwarty rok nauki w Wacyńskim Technikum zacząłem mocno napalony Dekawką. Sprowadzić ją i uruchomić! Wreszcie zacząć jeździć! Ale już w pierwszym tygodniu września Dekawka zeszła na drugi plan, a jej miejsce zajął temat romantyczno-muzyczny. A to wszystko przez Bożenkę. Jej rodzice byli trzonem kadry wychowawczej internatu i naprzemiennie sprawowali funkcję kierownika. Mieszkali na parterze tegoż internatu wraz z trójką potomstwa, bo Bożenka miała młodszych siostrzyczkę i braciszka. Panienki nie były specjalnie zintegrowane z internatową społecznością. Ale z Bożenką, gdy już była w klasie maturalnej, udało mi się zadzierzgnąć kontakt na bazie literatury – zagadnąłem kiedyś, czy nie ma czegoś ciekawego do poczytania. Jak przystało na przyszłą belferkę od polskiego, pożyczyła mi wówczas „Rodzinę Połanieckich”, więc miałem okazję pozastanawiać się, na czym tu, kurka wodna, polega zachowawczość tego dzieła. Ale żeby zostać belferką, Bożenka musiała wyjechać na studia. Wybrała Poznań. Zatem Pani Kierowniczka zawezwała zgraną paczkę, czyli Henia, Grześka oraz mnie, i poprosiła o odprowadzenie Bożenki na dworzec. Może nawet nie chodziło o Bożenkę, co o liczne bambetle do wyposażenia studenckiej stancji. Heniek z Grześkiem dygali jakieś torby i walizy, a mnie przypadł w udziale tłumoczek z pościelą. Był nieporęczny, nie było za co go złapać, więc niosłem go niczym becik z niemowlęciem. Zgodnym trójgłosem ustaliliśmy więc – wśród radosnego chichotu – że odprowadzamy pannę z dzieckiem. Dojechaliśmy wesolutcy, miejską komunikacją do śródmieścia, a dalej per pedes na dworzec. Zaś pierwsza studentka w rodzinie poszła jeszcze pożegnać się, z mieszkająca niedaleko dworca, Babcią. Ale gdy tylko znaleźliśmy się na dworcu, Bożenka dogoniła nas wraz ze swoim wujkiem, który oświadczył, iż do godziny odjazdu jeszcze daleko, w związku z czym zaprasza nas na herbatkę. Herbatka była niczego sobie, ale prawdziwą atrakcją podwieczorku były dwie cioteczne siostrzyczki. Starszą z nich Bożenka molestowała o pożegnalny koncert – koniecznie „Marsz Turecki” i „Dla Elizy”. Małgosia bardzo się krygowała, aż mamusia fuknęła: „Coś ty taka dzika, jak panna z Przytyka”. Na to dictum Grzesiek poderwał się na baczność i zameldował: „Przepraszam bardzo, z Przytyka to jestem ja”. Wśród ogólnej wesołości Gosia siadła do pianina, a ja wpadłem w nałóg słuchania jej dokonań, z którego nie wyleczyłem się po dziś dzień.

Ale wróćmy do Dekawki, a konkretniej do Dzwońca, który był kierownikiem szkolnych warsztatów. Bliższy z nim kontakt nawiązałem pod koniec trzeciej klasy, co sumiennie opisałem w opowiadaniu, które można przeczytać na → podlaskisenior.pl

Natomiast w pierwszym półroczu czwartej klasy Dzwońcu uczył nas przepisów o ruchu drogowym, jako że kurs na Prawo Jazdy (traktor, samochód, motocykl) był wpisany w program nauczania. Kierownikowi warsztatów podlegała też organizacja praktycznej nauki jazdy, czemu służyły: „Sześćdziesiątka” z ciasną kabiną, garbata „Warszawa”, sfatygowana WFM-ka oraz sympatyczny Pan Jurek. Zatem naturalną rzeczy koleją, zaraz po pierwszej lekcji „Przepisów…”, zacząłem molestować Dzwońca o dołączenie mnie do praktycznej części kursu, gdyż zgodnie z programem, powinienem odbyć ją dopiero w klasie piątej. Pan kierownik nie był formalistą, tylko zapalonym samochodziarzem. Zrozumiał moją miłość do Dekawki i wydał mi trzy bloczki kwitków, z których każdy upoważniał do półgodzinnej jazdy z instruktorem. Natomiast po dwóch, czy trzech, udanych jazdach „Sześćdziesiątką”, sympatyczny Pan Jurek dał się namówić na wycieczkę. Przyczepiliśmy do traktora przyczepę, ja zasiadłem za fajerką, Pan Jurek za mną na desce, opartej na błotnikach, Maniek wcisnął się na lewy błotnik i wyruszyliśmy do Tomaszowa po Dekawkę. Niedaleko za Radomiem droga przecinała, niestrzeżonym przejazdem, tory kolejowe. Przepisowo zatrzymałem się przed znakiem STOP, demonstracyjnie rozejrzałem w prawo, w lewo i ruszyłem dziarsko, po czym sprawnie zmieniłem bieg. I w tym momencie dostałem potężnego kuksańca w kark. To sympatyczny Pan Jurek wbił mi do głowy, raz na całe życie, że na przejeździe kolejowym nie wolno zmieniać biegów. Grozi to bowiem, zwłaszcza w sfatygowanym pojeździe, zblokowaniem skrzyni biegów i unieruchomieniem na czas dłuższy pojazdu na środku torowiska. Gdy wracaliśmy, z Dekawką na przyczepie, Maniek, który w Tomaszowie zmienił mnie za fajerką, już przed przejazdem deklarował głośno, że on pamięta o powyższej zasadzie.

Po przywiezieniu Dekawki na Wacyn pojawił się problem jej garażowania. Nie pamiętam, czy od razu, czy po jakimś krótkim czasie z pomocą pospieszył znowu Dzwońcu. W obrębie warsztatów stał niewielki budyneczek magazynu paliw, a do niego przylegał nieużywany magazynek środków chemicznych. I pan kierownik dał mi pozwoleństwo na użytkowanie tego lokum, co potwierdził wręczeniem doń klucza. I tak Dekawka awansowała na maskotkę

Dekawka w całej krasie i na pełnym chodzie. W tle, po lewej, fragmencik drewnianej szopy zwanej „Betlejem” w której znalazłem, widniejący na kierownicy, warszawowski szybkościomierz

warsztatów. Kiedy podczas remanentu w magazynie pojawiła się pięciolitrowa superata benzyny, Dzwońcu zaordynował: „A wlejta do Dekawki, nich się chłopak ucieszy”. Instruktor działu elektrycznego podarował mi starą cewkę zapłonową i pozwolił korzystać z małego akumulatora ciągnikowego. Tak wyposażony, uruchomiłem zabytek i rozpoczęły się jazdy próbne z akumulatorem na kolanach. A kiedy zamontowałem zakupiony – za kosmiczne jak dla mnie pieniądze – nowy akumulator i regulator napięcia (od „Junaka”) – pan instruktor pokazał, jak to podłączyć, przyniósł aparaturę pomiarową i wyregulował.

Zmartwiłem się kiedy na lekcjach przepisów dowiedziałem się, że w motocyklu obowiązkowy jest szybkościomierz. Ale Wacek – mechanik z działu pojazdów – doradził: „Weź grabki, idź do „Betlejem” i tam spod stołu wygrabisz licznik od „Warszawy” razem z linką.

Kiedy na uroczystości rozdania matur podszedłem do Dzwońca podziękować mu za te wszystkie wspaniałomyślności, spławił mnie krótką odzywką: „Ja bym cię, dzwońcu jeden, na zbity pysk z tym złomem wypieprzył, gdyby nie to, że przy tej Dekawce Tyś się więcej nauczył, niż na lekcjach”.

Małgosia twierdzi, że ten portrecik sporządziła specjalnie na moją intencję

Na historii z Dekawką przejechaliśmy całą czwartą i piątą klasę, nie wspominając jakby o muzykalnej kuzynce, A wspomnieć należy, bo Małgosia weszła na stałe do mojego życiorysu. Dość prędko weszły w zwyczaj coniedzielne odwiedziny, z których w pamięci najbardziej utkwiły dziwnie przedłużające się pożegnania. Natomiast dzięki Dekawce wyszpiegowałem sposób na telefoniczne flirtowanie. Majstrując po lekcjach przy motocyklu przyuważyłem, że biuro warsztatów zostaje otwarte do sprzątania. A w biurze był telefon…

Jeszcze przed wakacjami dostałem „ku pamięci” fotograficzny portrecik, ale wolałem patrzeć na oryginał i wybrałem się w wakacyjne odwiedziny – o czym w następnym opowiadaniu.

Odlot z internatu z Albumem w neseserku. W tle widać „awaryjne” wejście do internatu, używane w przypadku przedłużonej randki – piorunochron spełniał rolę drabinki, po czym przytuliwszy się plecami do ściany przesuwaliśmy się po parapecie do najbliższego okna

Natomiast drugie półrocze piątej klasy to były wspólne przygotowania do matury. Bo dla mnie dobrzy nauczyciele matematyki byli zjawiskiem epizodycznym. Gosia zaś chciała usystematyzować sobie materiał. Zaistniała więc potrzeba korepetycji. A wspólne opłacenie „Pomidora”, oprócz rozłożenia kosztów po połowie, dawało jakże miły powód do dodatkowych spotkań.

 



foto winiety: fotopolska.eu

Wojciech Więckowski