EGZAMIN Z RÓŻĄ
czyli nieudane I podejście

To było w kwietniu, przed samym dyplomem. Pani profesorowa, przy okazji malowania małżeńskiego gniazdka dla Zdzisia, zaznajomiona z moimi zdolnościami malarskimi, obstalowała u mnie odmalowanie swojego mieszkania. Dużego – dwa duże pokoje, jeden mały oraz kuchnia ze służbówką i spiżarnią, i dłuuuugi korytarz zakończony łazienką i kibelkiem. Obstalunek był intratny, a ja miałem już na utrzymaniu, wespół z koleżanką małżonką, dwoje dziatek. Odłożyłem więc na tydzień (tak mi się zdawało) pisanie pracy magisterskiej, pobrałem zaliczkę i udałem się na Marszałkowską do Braci Malińskich dokonać stosownych zakupów. Lubiłem u nich kupować. Można było spokojnie pogwarzyć i zawsze coś ciekawego doradzili – od nich dowiedziałem się, że barwnik wrzosowy, by uniknąć smug na ścianie, najpierw trzeba na gęsto rozpastować z denaturatem, a dopiero potem można go mieszać z wodą i kredą.. Po pogaduszce odwiozłem na plac Narutowicza czubaty plecak towaru i wróciwszy do domu, sporządziłem rachunek dnia. I jak zawsze mi brakowało, tak teraz wychodzi mi superata – 1200 zł – to tyle, ile wynosi całe moje miesięczne stypendium! Przyglądam się tej superacie, przyglądam i słyszę, jak pan Maliński przekazuje kasjerowi kwotę do zapłaty – 1200 zł. I pojmuję, że zagadawszy Malińskich oddaliłem się, nie uiściwszy rachunku. Następnego dnia pytam:

– Panie Maliński, a pan to nic ode mnie nie chce?
– A co ja miałbym od pana chcieć?
– A, na ten przykład jakieś 1200 złotych?
– Ooo!

Tatuś pani profesorowej był wysoko postawionym muzealnikiem, stąd ściany odmalowywanego mieszkania zawieszone były obrazami, obrazkami i obrazeczkami, a każdy jeden na stosownym gwoździku. Po wyrwanym gwoździku (bo przy okazji zrobimy zmianę dekoracji) zostaje dziura, którą, przygotowując ścianę do malowania, trzeba zagipsować. Każdy, kto miał cokolwiek do czynienia z gipsem wie, że na sucho to on się nie przyklei. Trzeba dziurkę zwilżyć. Można to zrobić strzykawką, gruszką do lewatywy, lub pędzelkiem, jednak każda z tych opcji zajmuje ręce potrzebne do trzymania gumowej miseczki z tężejącym gipsem i szpachelki. Z litrowego kubka nabieram więc pełną gębę wody i strzykam dziurka po dziurce, zagipsowując je na bieżąco. Pani profesorowa, która lubiła podglądać jak rówieśnik jej synka radzi sobie z prawdziwą pracą, przygląda się moim poczynaniom mocno zdegustowana, ale zareagować nie bardzo miała jak – widać taka technologia. A ja chodzę sobie po jej ślicznym mieszkaniu i pluję po ścianach. Chyba jedyny raz w życiu czułem wtedy słodki smak zemsty. A na seminarium dyplomowym zjawiłem się nie po tygodniu lecz po trzech, jednakże, szczęśliwie nie przyniosło to przykrych konsekwencji.

Malarski suplement do autostopowych przygód pogonił nam kalendarz o blisko pięć lat. Cofnijmy się zatem, bo te lata też warte są wspomnienia.

Na długo przed maturą stałem się obiektem zmasowanych babskich ataków. No, może „ataki” to za dużo powiedziane, ale sugestie były wyraźne i jeśli nawet nienatarczywe, to co najmniej systematyczne. Bo mój plan był prosty jak rogalik – po maturze zatrudniam się w jakimś Państwowym Ośrodku Maszynowym, czy też innej rolniczej mechanizacji, możliwie szybko dołącza do mnie Gosia i pracując na państwowym, rozglądamy się za nabyciem własnego gospodarstwa, w którym rozpoczniemy żywot sielski i anielski. Ale dziewczyny miały ambicję mieć studenta. „No co, nie stać cię? Przecież zdolny jesteś!” (to Małgosia). „Leń z ciebie, będziesz tego żałował” (to Mama). „Mężczyzna po studiach utrzyma rodzinę na wyższym poziomie!” (to znów Gosia). „Jak nie zdasz egzaminów wstępnych rozpędem po maturze, to potem będzie dużo trudniej” (to chyba w duecie). Koniec końców tionkuju aluzju oczień ponijał i pierwsze realne podejście do osiedlenia się na wsi odpłynęło w siną dal. Napisałem „pierwsze realne”, bo to pierwsze, ale nierealne było w pierwszej klasie podstawówki – z Marysią zaś, koleżanką z równoległej Ic, a jednocześnie sąsiadką z fińskiego domku naprzeciwko, zamierzałem się ożenić i siać zboże oraz hodować krówki na pobliskim Polu Mokotowskim.

Zatem, chciał, nie chciał, po maturze zgłosiłem się na intensywny kurs przygotowawczy do egzaminu wstępnego. Chcąc się bowiem dostać na Wydział Rolniczy SGGW musiałem zaliczyć egzamin z biologii., zaś w Technikum Mechanizacji Rolnictwa biologii nie mieliśmy wcale. Nieocenioną partnerką w tych przygotowaniach okazała się Duśka Tadeusiakówna, która rok wcześniej nie dostała się na weterynarię i teraz podchodziła ponownie. Przytargała akademicki podręcznik biologii, który referowała krok po kroku według schematu ewolucyjnego, a ja dowiadywałem się o istnieniu Linneusza, pratchawców i stawonogów. Te stawonogi do dziś kojarzą mi się nie tyle z przegubowymi kończynami, co ze zwierzątkami biegającymi na swych świeżo wyewoluowanych nóżkach po zielonych stawach Soplicowa. W efekcie egzamin z biologii zdałem. Pozostałe też, choć nie bez ekstrawagancji i komplikacji. Idąc sobie obiadową porą na pisemny egzamin z biologii, potknąłem się na Polu Mokotowskim o krzak dzikiej, oszałamiająco pachnącej róży. Urwałem jeden okazały kwiat i wsunąłem w butonierkę maturalnego garnituru. A potem powtarzałem ten zabieg, idąc na kolejne egzaminy, przestając być w ten sposób osobą anonimową. Kolejny zaś, pisemny z rosyjskiego, miałem mieć następnego dnia. Ale nie miałem. Wychodząc bowiem z czytelni w I pawilonie, gdzie pierwszego dnia pisałem biologiczny elaborat, zagadnąłem panią, która w dokumentach odnotowywała fakt mego wyjścia: „To jutro spotykamy się tu tak samo?” Pani, zapewne machinalnie, odpowiedziała „tak”, więc przyszedłem następnego dnia o 14.00. Pani patrzy w moje papiery i stwierdza, że mój egzamin już się odbył o 8 rano. Rwetes się zrobił koło mojej osoby, ale Wysoka Komisja uznała, że skoro nie zaliczyłem wystarczająco pozytywnie pisemnego, należy mi się ustny i w ten sposób udało mi się wślizgnąć w poczet studentów SGGW. I do dziś nie jestem pewien, czy zawdzięczam to róży, czy przyjaciółce rodziny, Zofii, która była lektorką angielskiego i mogła podpowiedzieć komisji rozsądną decyzję.

foto: Anna Małgorzata Więckowska

Wojciech Więckowski