DLACZEGO BRODACZ?

Czasem znajomi dopytują się, czemu ja chodzę z tą brodą. Otóż bez brody chodziłem dopóty, jak widać na załączonych obrazkach, dopóki interesowało się mną wojsko. Bo wojsko interesuje się tylko ogolonymi. Tu ciekawostka – regulamin armii brytyjskiej nakazuje, by żołnierz golił się codziennie. Zaś oficer ma być ogolony zawsze! Natomiast regulamin Ludowego Wojska Polskiego wyjątkowo dopuszczał  nieogoloną powierzchnię twarzy pomiędzy dolną krawędzią nosa a górną wargą. Zatem uczęszczając na I roku studiów w SGGW do Studium Wojskowego zapuściłem wąsy i w wakacje, taki wąsaty, udałem się do Skierniewic na miesięczny obóz wojskowy. Jednakże pan porucznik, który był dowódcą naszej studenckiej kompanii uważał się za ważniejszego od regulaminów i w czasie drugiego czy trzeciego apelu porannego wąsacze dostali całe pięć minut, by udać się do miejsca zakwaterowania i wrócić ogolonymi. Ja miałem

Na czym stoi żołnierz?
Żołnierz stoi na straży Ojczyzny!

świadomość, że pan porucznik bezprawnie nadużywa  władzy. Ale byłem wówczas jeszcze przed szkołą „Solidarności” roku ‘79, przed treningiem oporu w stanie wojennym i przed doświadczeniem budowania wolnego Państwa po roku ‘89. Więc zamiast zażądać rozkazu na piśmie, zamiast odwołać się – w myśl regulaminu – do dowódcy jednostki, potulnie zgoliłem wąsy nieświadom prawdy oczywistej, że wolność się traci, jeśli  co dzień się o nią nie walczy.

Ze Skierniewic pozostało mi jeszcze ciekawe wspomnienie nocnego alarmu. Nie byliśmy kompanią przesadnie zdyscyplinowaną, więc po jakimś ekscesie poderwano nas na nocny alarm. Po kwadransie, w pełnym ekwipunku, wymaszerowujemy z koszar. Ja szczęśliwie, zamiast standardowego „Kałacha” miałem dwukrotnie cięższy RKM. Na dokładkę, w przewidywaniu prac saperskich, wyposażono nas w miny przeciwczołgowe. Dygałem więc dwie drewniane skrzynki z rączką i dwoma cegłami w każdej z nich. Zaraz za ogrodzeniem koszar dowodzący wycieczką oficer polityczny krzyknął radośnie; „most zerwany”. Po czym przebiegł po zerwanym moście na drugi brzeg Smródki i przyglądał się jak wojsko, po pas w modrej toni, posłusznie forsuje przeszkodę wodną. Po tym było już tylko z 10 kilometrów tam i 10 z powrotem, podczas których opanowałem cudowny wynalazek.

Piąty pancerny

W moim Technikum Mechanizacji Rolnictwa co jakiś czas odbywały się „spotkania z ciekawym człowiekiem”. Kiedyś w czasie takiego spotkania pan redaktor, którego nazwiska już nie pamiętam, opowiadał, że amerykańscy politycy oraz ważni biznesmeni, za duże pieniądze kupują sobie kursy szybkiego relaksu. Bo taki gość, mając kwadrans przerwy między ważnymi spotkaniami, musi się w tym czasie całkowicie odprężyć. Ale ja, dygając plecak, RKM i dwie miny przeciwczołgowe nie miałem złudzeń, że się kiedyś dorobię pieniędzy na taki kurs. Jednakże  słuchając rytmicznego chlupotu wody w wojskowych kamaszach pomyślałem, że jeśli taki relaks jest możliwy, to czemu by nie spróbować samemu się tego nauczyć? Najpierw postanowiłem przestać myśleć o realu, bo to w wojsku boli. Zacisnąłem tylko pięści na uchwytach, aby nie zgubić min przeciwczołgowych. Potem przywoływałem różne myśli miłe i kojące, które zaczynały kołysać mną w rytm marszu. Szczęśliwie szedłem w środku kolumny, i po niedługim czasie docierały do mnie już tylko kuksańce kolegów, gdy zbyt rozanielony zaczynałem gubić swoje miejsce w szeregu. Do koszar wróciłem na bolących nogach, ale w pełni zrelaksowany, zaś świeżo nabyty (i to bez wkładu dewizowego) wynalazek w przyszłości bardzo mi ułatwiał intensywny żywot.
Miesięczne spotkanie z prawdziwym wojskiem wkrótce się skończyło, ale Studium Wojskowe dopieszczało nas jeszcze przez kolejne trzy lata. Goliłem się zatem regularnie i regularnie miałem gębę jak siekany kotlet. Pomyślałem kiedyś, że to może ja jestem taki niezdarny, tymi narzędziami posługiwać się nie potrafię i udałem się do profesjonalisty. Pan Kazio, zajęty właśnie fryzowaniem bardzo ważnego klienta, zlecił golenie uczniowi Jasiowi, ostrzegając go na wstępie: „a skalecz mi tylko klienta, to zatłukę!”. Jasiowi, z wrażenia, zaczęły delikatnie trząść się rączki, co okazało się być korzystne przy wytwarzaniu za pomocą pędzla piany w srebrnej miseczce. Nałożywszy mi za pomocą wspomnianego pędzla białą puszystość na zarośniętą gębę, pociągnął kilkakroć brzytwą po fryzjerskim rzemieniu, a następnie, delikatnie, pociągnął ją po moim prawym policzku. Spod piany wychynęła gładziutka, różowa buźka. Jasiowi w oczkach pojawił się cień satysfakcji i rączki jakby przestały mu się trząść. Ale nie całkiem zupełnie, bo podgalając skomplikowane topograficznie okolice ucha, zaciął mnie delikatnie. Ale refleks miał doskonały, bo zdążył uchylić się przed karzącą ręką pana Kazia i to ja dostałem na odlew w namydloną gębę. Jasia ta pomyłka jakby ucieszyła czy uspokoiła, bo sprawnie dokończył golenie prawego policzka i przeniósł się na stronę lewą. Lewy policzek również stawał się gładki i różowy, ale w pewnym momencie na jego środku wykwitła mała, czerwona kropelka. A ja znowu dostałem w namydloną papę. Tym razem incydent na tyle zestresował Jasia, że po kilku chwilach brzytwa trzymana trzęsącą się rączką obcięła mi ucho. Korzystając z okazji, że pan Kazio podawał właśnie płaszcz bardzo ważnemu klientowi, szepnąłem: „Jasiu, kopnij proszę to ucho gdzieś pod szafkę, bo jak szef zobaczy, to mnie zatłucze.”

Do czego strzela żołnierz?
Żołnierz strzela do ostatniego naboju!

Kiedy więc po studiach wojsko awansowało mnie na st. kpr. pchor. i interesować się mną przestało, radośnie pożegnałem się z goleniem. Jednak, aby ten awans i pożegnanie mogły nastąpić, musiałem zaliczyć, kończący studenckie szkolenie wojskowe, drugi obóz. Tym razem na poligonie koło Mielca. Pojechałem nań już jako szczęśliwy małżonek oraz tatuś niespełna rocznej Kasi. Z wojskowych wspomnień pominę budowę latryny, rozbijanie namiotów tudzież wybieranie sosnowych szyszek z alejki pomiędzy nimi. Opowiem o zdarzeniu ważnym: Na obóz przyjechał razem z nami dowódca naszego Studium Wojskowego, w randze pułkownika, który na obozie pełnił funkcję wykładowcy. Natomiast kompanią dowodził porucznik z miejscowej jednostki. Jakoś na początku drugiego tygodnia pan porucznik prowadził z nami szkolenie z obsługi CKM-u. To taki radziecki kulomiot na taczance, jaki często dało się widzieć na radzieckich filmach wojennych. W tym miejscu ważny szczegół techniczny: ponieważ strzelać mieliśmy ślepakami, na koniec lufy nakręcono odrzutnik, czyli metalowy korek z niewielką dziurką, który pod nieobecność w lufie pocisku powodował wzrost ciśnienia gazów powstałych z wybuchu ładunku i zarepetowanie karabinu. Tak więc któryś z kolegów nakręcił na lufę odrzutnik, pan porucznik ułożył się na runie leśnym i wyjaśniając kolejne czynności wystrzelił krótką serię. Znaczy się, to miała być krótka seria, ale strzał okazał się pojedynczy. Pan porucznik zarepetował karabin ręcznie i ponownie wystrzelił krótką serię. I ponownie kiszka – odpalił tylko jeden nabój. I porucznik już wszystko wiedział – spojrzał na koniec lufy na którym nie zobaczył ani śladu odrzutnika – kolega był delikatny, nakręcił go „tylko, tylko” i po pierwszym wystrzale odrzutnik poleciał w siną dal. Zaczęliśmy ryć ze śmiechu, ale dowódca nas osadził :  „To nie są śmichy! Zginęła część uzbrojenia! Za to się siedzi!!!” Rozwinął pluton w tyralierę i obiecał, że ten kto znajdzie odrzutnik dostaje na najbliższą niedzielę przepustkę do domu. Powolutku, na czworakach posuwamy się po leśnym poszyciu zaglądając pod każda kępkę jagód i paproci. Po 30 metrach takiego iskania czuję pod palcami krągły metal. Unoszę go do góry w zwycięskim geście, porucznik stwierdza: „No to jedziesz do domu” i po krótkiej przerwie na papierosa wracamy do przerwanych zajęć. Ale prawdziwa afera zaczyna się po obiedzie, kiedy wiedza o wydarzeniu i obiecanej przepustce dociera do pana pułkownika. Przebieg afery znamy tylko z dalekich odgłosów z namiotu kadry, poufnych przekazów oraz finalnego efektu: Pan pułkownik był oburzony, że żołnierz który miał poznać smak poligonu, po tygodniu jedzie na przepustkę i stanowczo przeciw temu zaprotestował. Porucznik replikował, że to on jest dowódcą kompanii, przepustka należy do jego kompetencji a on swojej oficerskiej obietnicy nie cofnie. Nie widziałem tej sceny, ale ją sobie dobrze zapamiętałem – liniowy oficer najniższej rangi, który dobrze wie, jaką cenę ma zaufanie żołnierza do swego dowódcy, odszczekuje się (regulaminowo bo regulaminowo, ale się odszczekuje) pułkownikowi – urzędasowi. Odszczekuje się skutecznie – po sobotnich zajęciach, autostopem, pojechałem na przepustkę do żony i córeczki. A w niedzielę wieczorem, po powrocie na poligon, koledzy mieli tylko jedno pytanie – no to jak, dosypują nam bromu do kawy czy nie dosypują?

fot. z albumu rodzinnego Autora

Wojciech Więckowski